Jeśli z gazet brytyjskich ktoś czytuje wyłącznie „Guardiana”, to nie miał szansy posmakować osobliwej atmosfery Brexitu. Trzeba było wsłuchać się w głos całego politycznego spektrum – przede wszystkim tamtejszych mass mediów konserwatywnych – by zrozumieć, jak mogło stać się to, co właśnie się stało.
W ostatnich tygodniach nic lepiej nie oddawało nastrojów Wyspiarzy niż rysunek na okładce proeuropejskiego „The Times Literary Supplement” z początku czerwca, przedstawiający poczciwego lwa i zatroskanego jednorożca z herbu Wielkiej Brytanii. Zwierzęta spoglądały na niewiastę, personifikację Brytanii, która przymierzała się do przecięcia mieczem liny wiążącej Zjednoczone Królestwo z Kontynentem. Zaniepokojony lew szeptał: „She is not going to do it, is she?”.
Tymczasem ulicami miast przejeżdżały samochody z naklejkami „Vote leave”. Tabloidy bombardowały czytelników informacjami o tym, jak kolejne grupy ukrytych w ciężarówkach czy na jachtach imigrantów przedzierają się przez kanał La Manche. Niemal każda konserwatywna gazeta pytała czytelników o sens pozostawania w Europie, którą przedstawiano jako tonący, dziurawy okręt. Miał on unosić grupkę dobrze wykształconych, zamożnych szaleńców, zaczadzonych polityczną poprawnością i zupełnie oderwanych od „ludu”.
Racjonalne argumenty za pozostaniem w UE, jak możliwość spadku kursu funta czy perspektywa opuszczenia Zjednoczonego Królestwa przez Szkocję, niemal nie były brane pod uwagę. Wyraźnie część zwykłych obywateli nareszcie miała poczucie, że otrzymuje szansę wypowiedzieć się o sprawach, w których nikt nie bierze ich zdania pod uwagę. W tym sensie Brexit” to dwuznaczny co do rezultatów tryumf demokracji.
Jasne też było, że zachowanie tożsamości narodowej – w kontekście masowej imigracji – to temat numer 1 dla większości zwolenników opuszczenia UE. Mgławicowe pojęcia „brytyjskości” czy „angielskości” okazały się nie mniej ważne, a może nawet czas powiedzieć, że ważniejsze, niż dyskusje o ekonomii.
Nie mniej istotne było wrażenie osobliwego przebudzenia obywatelskiego. „Nareszcie coś się stanie”, „nareszcie polityka zostanie sprowadzona na ziemię”, „dość niepewnej przyszłości” – rozmaite sformułowania płynące spodem rozmów i debat, których nie uchwyci żaden sondaż opinii publicznej. One stworzyły osobliwą mieszankę, którą większość głosujących w referendum Brytyjczyków gotowa była wypić. W takiej chwili nie myśli się o kacu politycznym, finansowym czy społecznym.
Nie jest jednak prawdą, że to sprzeciw wobec establishmentu. To wyłącznie dowód na to, jak establishment szokująco zmienia się na naszych oczach. Od momentu, gdy Boris Johnson, były burmistrz Londynu, wyraźnie opowiedział się za opuszczeniem UE, jasne stało się, że, po pierwsze, elity polityczne są mocno podzielone i, po drugie, że flirtowanie przez konserwatystów, w tym Davida Camerona, z ideami eurosceptycyzmu, nie było dziełem przypadku.
Paradoksalnie, widać, że w peryferyjnych wobec Zachodu krajach od pewnego czasu wyczuwano, iż coś zmienia się w centrum UE. W postkomunistycznych krajach po 1989 r. w Zachód wierzono zwykle naiwnie i bezkrytycznie, to wyraźnie zmieniało się w ostatnim czasie, choćby na tle sporu o sprawę uchodźców, w której państwa Grupy Wyszehradzkiej wyraźnie sprzeciwiły się „dyktatom” z sedna Unii.
Brexit stanowi zatem ukoronowanie zmierzchu postkomunistycznego mitu Zachodu. Od tej chwili wszyscy zwolennicy zjednoczonej Europy w Warszawie, Budapeszcie czy Pradze mają zadanie trudniejsze niż kiedykolwiek. Tym bardziej, że Marine Le Pen już wezwała do „Francexitu”. Znając sondaże opinii publicznej, podobnych haseł tylko wyglądać w Austrii czy Danii. Już dziś ogłoszono, że w związku z kryzysem spotkają się w Berlinie – wyłącznie – przedstawiciele sześciu państw-założycieli UE.
Brexit zmieni Unię Europejską i, co więcej, może wywołać efekt domina. To oznacza jedno: państwa Europy Środkowej, takie jak Polska, czy się to komuś podoba, czy nie, czeka ponowne zepchnięcie na peryferia Starego Kontynentu.