Od ponad roku słychać niepokojące sygnały. Zaczęło się od przemocy symbolicznej („historyczna rekonstrukcja” palenia wsi, potem kolejne zdewastowane pomniki), lecz nie spotkało się to ze zdecydowaną reakcją władz. W ostatnich miesiącach hejterzy od słów przeszli do czynów – doszło do aktów przemocy fizycznej. I tym razem również zabrakło kategorycznego sprzeciwu władz oraz jasnego stwierdzenia: zero tolerancji dla przemocy. Nie mówiąc już o rzeczy najbardziej elementarnej – czytelnym przesłaniu, skierowanym do ukraińskiej mniejszości: chronimy wasze prawa człowieka i obywatela.

Postanowiłam napisać o tym z dwu powodów. Po pierwsze, to sytuacja, potencjalnie groźna dla relacji polsko-ukraińskich. Po drugie, leży mi na sercu wizerunek Polski, na co znaczący wpływ ma wzrost nastrojów ksenofobicznych. Cierpią wskutek rosnącej ksenofobii uchodźcy, jednak stanowią oni w Polsce grupę mikroskopijną. Potencjalnie najbardziej zagrożeni są Ukraińcy, którzy są dużą i zauważalną grupą w naszym kraju. Przyjechali do Polski, pracują tu, płacą podatki, płacą za studia, spośród cudzoziemców są drugimi po Niemcach nabywcami nieruchomości. Jednym słowem, wspólnie z obywatelami Polski pomnażają dobrobyt. Wybrali nasz kraj jako najbardziej przyjazny i bliski.

Niestety, w mniejszych miastach coraz częściej dochodzi do aktów przemocy wobec Ukraińców (by wspomnieć o najgłośniejszych, jak Legnica czy Przemyśl). Studenci ukraińscy, których liczba na uczelniach polskich (prywatnych i publicznych) przekroczyła już 30 tys., doświadczają nietolerancji (wedle wyników badań przeprowadzonych w Lublinie, prawie 40 proc. z nich spotkało się z różnymi formami niechęci). Obiektem agresji stali się też obywatele polscy narodowości ukraińskiej. Oszczędzę tu szczegółów czytelnikom, takich niegodziwych słów nie warto i nie wolno powtarzać.

Nikt nie odważył się powiedzieć publicznie, że król jest nagi: politycy na wyprzódki zabiegali o elektorat, żerując na lękach i fobiach. | Ola Hnatiuk

Urzędujący prezydent Przemyśla znalazł wytłumaczenie dla agresji. Jego zdaniem to nierozliczona zbrodnia wołyńska stała się przyczyną napaści na procesję. Tym samym – świadomie lub nie – wpisał się w styl myślenia i działania władz komunistycznych. Obywatele polscy pochodzenia ukraińskiego stali się zakładnikami konfliktu sprzed ponad 70 lat, z którym nie mieli nic wspólnego (po części są potomkami ofiar zbrodni komunistycznej, znanej jako akcja „Wisła”). Co więcej, zastosował zasadę zbiorowej odpowiedzialności wobec ofiar agresji (poturbowanych i znieważonych), a nie jej sprawców – czyli przemyskich kiboli.

Urzędująca premier tłumaczy Unii Europejskiej odmowę przyjęcia Syryjczyków przez polski rząd obecnością miliona uchodźców ukraińskich, świadomie manipulując opinią publiczną. W ubiegłym roku na 4 tys. złożonych wniosków, status uchodźcy w Polsce uzyskało zaledwie dwóch obywateli Ukrainy. Jej poprzedniczka wykorzystywała naturalny dla każdego człowieka lęk przed wojną, odżegnując się od pomysłów aktywniejszego wsparcia Ukrainy. Opinia publiczna zbagatelizowała te i inne wypowiedzi: a to „wpadka”, a to „przejęzyczenie”, a to „mruganie okiem do wyborców”.

Warto sobie i innym uświadomić, że nie wszystkiemu winni są moskiewscy trolle. Polscy politycy w imię doraźnych korzyści wypuścili demona ksenofobii. Zapachniało atmosferą lat 30. Nie stało się to nagle i nie jest dziełem jednej formacji politycznej, a tym bardziej partii. Nikt nie odważył się powiedzieć publicznie, że król jest nagi: politycy na wyprzódki zabiegali o elektorat, żerując na lękach i fobiach, gotowi złożyć na ołtarzu wyborczym nie tylko pokój społeczny, ale i rację stanu.

Jednym z poręcznych narzędzi manipulacji opinią publiczną jest ukraiński nacjonalizm. Zmęczyło mnie już tłumaczenie oponentom, że ksenofobia nie stanowi dziś realnego zagrożenia w Ukrainie, że partia odwołująca się do ideologii nacjonalistycznej nie zasiada w parlamencie. Nie działa też „miękki” argument – to w Ukrainie jest najwięcej z całego świata uczących się języka polskiego i najbardziej masowo tłumaczy się literaturę polską. Wątpię więc, by podziałał inny argument, tym razem zaczerpnięty z dziedziny kultury masowej, ale cóż – spróbuję.

 

O wygranej ze Szwajcarią dowiedziałam się, bo pół Lwowa śpiewało „ole-ole-ole!”. A prawie w tym samym czasie w Przemyślu pseudokibice poturbowali procesję grekokatolików. | Ola Hnatiuk

Ukraińscy kibice na francuskich stadionach i zwykli Ukraińcy przed telewizorami do końca kibicowali polskiej reprezentacji. Większość cieszyła się ze zwycięskich meczów na równi z Polakami (tymczasem politycy w naszym kraju prześcigali się, który więcej razy powtórzy haniebną wypowiedź ukraińskiego kibica z forum internetowego). Napotkani w Kijowie znajomi wyrażali się ze szczerą sympatią o grze Polaków i żałowali nie mniej od kibiców polskich, że nasza drużyna uległa Portugalczykom. O wygranej ze Szwajcarią dowiedziałam się, bo pół Lwowa śpiewało „ole-ole-ole!”. A prawie w tym samym czasie w Przemyślu pseudokibice poturbowali procesję grekokatolików.

Nie znam się na piłce nożnej. Ale o polsko-ukraińskich relacjach trochę wiem. Z niepokojem obserwuję rosnącą dysproporcję sympatii i antypatii społeczeństwa ukraińskiego i polskiego. Przypomnę, że wyniki badań opinii publicznych z początku 2016 r. wskazują, że ok. 60 proc. Ukraińców darzy sympatią Polskę, 1/3 uznaje Polskę za najbardziej przyjazny kraj, a 4 proc. odnosi się do Polski z niechęcią, podczas gdy kwietniowe badania CBOS-u pokazały, że ponad 1/3 Polaków żywi niechęć wobec Ukraińców, a 27 proc. darzy Ukraińców sympatią.

Trudno byłoby mi to pojąć, gdybym opierała się wyłącznie na doświadczeniach tych środowisk, które są mi najbliższe, a mianowicie ludzi szczerze oddanych idei solidarności. Na co dzień zajęci niesieniem pomocy ofiarom wojny oraz intensywną współpracą na różnych poziomach, od samorządowego po rządowy, od wymiany młodzieży szkolnej po współpracę naukową, od przekładów literackich po wspólne koncerty muzyki poważnej i rozrywkowej, od audycji radiowych i telewizyjnych po publikacje w pismach o niezbyt dużym zasięgu, wolimy nie dostrzegać niepokojących tendencji, by móc się skupić na działaniach pozytywnych. Nie pozwolimy, by nasze wysiłki zostały zniweczone przez osiłków oraz ludzi złej woli.  

Do tego krótkiego oglądu sytuacji dodam kilka słów z doświadczenia osobistego, którym do tej pory dzieliłam się tylko z najbliższymi. Od 2010 r. stałam się obiektem ataków ze strony środowisk mieniących się kresowymi. Dla wielu moich przyjaciół to chleb powszedni, rzekli więc: „witaj w klubie!”. Jednak nie dawała mi spokoju jedna rzecz: argumentem, używanym przez autorów donosów oraz publikacji było moje nazwisko. Pytano retorycznie: „jak ktoś, kto się nazywa Olga Hnatiuk może reprezentować Rzeczpospolitą?!” (ataki pojawiły się już po zakończeniu przeze mnie pracy w dyplomacji, były zatem bezprzedmiotowe; pomijam, że celowo przekręcano imię: z Aleksandry zrobiono Olgę, by brzmiało jeszcze bardziej z ukraińska i stanowiło „ostateczny argument”).

Chodzi o coś znacznie poważniejszego: grupa obywateli polskich żąda pozbawienia pełnych praw obywatelki polskiej, a powodem nie jest udowodniona bądź domniemana wina, a pochodzenie. Nie ma między tą postawą a analogicznymi antysemickimi wypadami żadnej różnicy. Oprócz tej, że na antysemityzm nauczyliśmy się reagować i nie mamy problemu z jego rozpoznaniem i kwalifikacją. Na ataki wobec Ukraińców – nie. A brak odpowiedniej reakcji rozzuchwala. Zwłaszcza, gdy jest na to przyzwolenie władz.

Nie mam wątpliwości, że zmierzamy do katastrofy. Wielkimi krokami. | Ola Hnatiuk

Czy czułabym się dziś inaczej, gdybym w trakcie nagonki na przyjaciółkę pokonała opór i namówiła ją do wystąpienia z powództwem cywilnym o groźby karalne, gdy na prawicowych portalach społecznościowych prześcigano się w groźbach pod jej adresem? Nie wiem i się nie dowiem, bo sprawa nie została wszczęta. Mam więcej podobnych pytań, nie tylko do siebie. Na przykład, czy w Przemyślu doszłoby do pobicia uczestników procesji, gdybyśmy doczekali się stosownej reakcji rok wcześniej, kiedy atakowano moich przyjaciół, pracowników przemyskiej uczelni, którzy wzięli w obronę relegowanych studentów? Milczałam o tym dotąd. Przyznaję, że czuję się z tego powodu winna. Rozumiem, że nie wolno było tych sygnałów ostrzegawczych lekceważyć. Należało bić na alarm znacznie wcześniej, kiedy politycy zaczęli igrać z ogniem, a nie teraz, gdy żarty się skończyły.

Nie przeceniam sił własnych, środowiska przyjaciół, czy szerzej – rzeszy ludzi dobrej woli, oddanych sprawie porozumienia. Nie mam złudzeń. Pisaniem nie sposób powstrzymać groźnej tendencji, ani też sprawić, by politycy stali się bardziej odpowiedzialni. Ale gdyby takich głosów było więcej, przynajmniej nikt by się dziś nie dziwił, jak to się stało, że w Polsce, kraju członkowskim Unii Europejskiej, w kraju, którego ustawodawstwo dotyczące mniejszości narodowych stawiane jest za wzór dla innych państw, kraju, którego obywatele tak chętnie powołują się na tradycje tolerancji Rzeczypospolitej, część jego mieszkańców narodowości ukraińskiej poczuła się zagrożona. Jeśli więc w najbliższym czasie nie padnie ze strony władz jasne stwierdzenie: zero tolerancji dla przemocy, jeśli nie zostaną podjęte konkretne kroki, wstydzić się za Polskę będziemy wszyscy. Ukraińcy też.

P.S. Zakaz wjazdu dla ukraińskiego zespołu Ot vinta wydany przez MSW i Straż Graniczną potwierdza moje najgorsze przypuszczenia. To nie problem Przemyśla, to problem o wiele poważniejszy. Jak się skończył flirt Putina ze skrajną prawicą, już wiadomo. Nie mam wątpliwości, że zmierzamy do katastrofy. Wielkimi krokami.

 

* Fot. wykorzystana jako ikona wpis: Pemo2345 [CCBY-SA3.0]; Źródło: Wikimedia Commons