Pierwszą prowincją Cesarstwa Rzymskiego, która od niego odpadła u schyłku starożytności, była Brytania – na początku V w. nie należała już do niego nawet formalnie. Nikt się tym wówczas specjalnie nie przejmował. Cesarstwo miało znacznie poważniejsze problemy. Podzielone na część zachodnią, która zgodnie z podręcznikową chronologią upadnie w 476 r., i wschodnią, która przetrwa następne dziesięć wieków jako Bizancjum, musiało zmagać się z nieustającymi kryzysami politycznymi i gospodarczymi. Ludzie, którzy nim rządzili, stawali wobec problemów, o których przedtem nie słyszano, aby występowały na tak wielką skalę. Byli wobec nich bezradni. Starą religię Rzymu zepchnięto już na margines, a nowa – chrześcijaństwo – mimo że nadawała ludom Imperium niespotykaną dotąd spójność tożsamości, nie nadawała się ani do pokonywania problemów fiskalnych, ani do łagodzenia ambicjonalnych sporów w otoczeniu cesarzy.
Do tego dochodziły problemy z obcymi. Cesarstwo Rzymskie powstało cztery wieki wcześniej niejako z rozpędu. W ciągu kilku pokoleń Rzymianie – mieszkańcy Lacjum w środkowej Italii, którzy do tej pory długo i mozolnie podporządkowywali sobie inne ludy italskie oraz walczyli z Kartagińczykami o panowanie nad basenem Morza Śródziemnego – opanowali kilkadziesiąt państw i kilkaset ludów zamieszkujących ziemie od dzisiejszej północnej Francji po zachodni Iran i od środkowych Niemiec po granice Sudanu. Miasta, które dziś nazywają się Paryż, Londyn, Bukareszt, Sofia, Aleksandria, Damaszek, Jerozolima, Lizbona, Madryt, Trypolis i Ankara, leżą na obszarach, które dwa tysiące lat temu znajdowały się w granicach jednego państwa. W tym państwie nie dochodziło do napięć narodowościowych tylko dlatego, że nie istniała wtedy jeszcze norma narodu jako samoświadomej zbiorowości ludzkiej mającej terytorium i odróżniającej się od innych takich wspólnot. Władcy tego gigantycznego organizmu politycznego przyznawali mieszkańcom prowincji obywatelstwo rzymskie zgodnie z bieżącymi potrzebami i w zależności od okoliczności aż do 212 r., kiedy cesarz Karakalla wydał edykt nadający je wszystkim wolno urodzonym mieszkańcom Imperium. Pojęcie obcego w rozumieniu etnicznym nie stanowiło więc dla Rzymu istotnego problemu aż do pojawienia się barbarzyńców.
„Barbarzyńca” to jedno z najbardziej niejasnych pojęć w dziejach. Potocznie kojarzy się ono z takimi określeniami jak „dzikość”, „przemoc”, „wojna”, „gwałt”, „rabunek” oraz z prymitywizmem i tępotą umysłową. Mniej potocznie – z mnóstwem nazw plemion koczowniczych, które od początku III w. wdzierały się z różnych stron w granice Cesarstwa, a przedtem zamieszkiwały poza nimi, na odległych rubieżach tamtego świata. Etymologicznie słowo to oznacza „ten, który bełkocze”, czyli mówi językiem niezrozumiałym dla ludzi cywilizowanych. Barbarzyńca to właśnie ten obcy, który stwarza problemy.
Stwarza je, ponieważ jest zbyt odmienny, aby mogła nastąpić szybka asymilacja. Na początku nie było jednak tak źle. Przez dwa stulecia różni „barbarzyńcy” zjawiali się u granic Imperium i prosili o możliwość osiedlenia się w nim. Zazwyczaj otrzymywali pozwolenie. Cesarstwo potrzebowało ich – jako taniej siły roboczej, jako rzemieślników, jako ludzi, którzy podejmą się uciążliwych prac w odległych prowincjach, gdzie brakuje niewolników, wreszcie – jako żołnierzy. Pod koniec IV w. korpus oficerski armii rzymskiej składał się już przeważnie z barbarzyńców.
Jednak po pewnym czasie (szczegóły tych spraw zajmują setki opracowań naukowych i nie są jasne) w miarę spokojna dyfuzja zaczęła przebiegać z coraz większymi problemami. „Barbarzyńcy” coraz częściej nie prosili, lecz żądali, a kiedy nie zaspokajano ich żądań, brali siłą. I było ich coraz więcej.
Powszechny później, jednoznacznie negatywny, obraz „barbarzyńcy” powstał właśnie wtedy. Musimy sobie uświadomić pewną ważną okoliczność – prawie wszystko, co dziś wiemy o tych plemionach – o Gotach, Wizygotach, Ostrogotach, Alanach, Gepidach, Wandalach, Hunach i innych – wiemy od przedstawicieli drugiej strony, od kronikarzy i dziejopisów rzymskich, reprezentantów elity społecznej świata, w którym „tamci”, obcy, wzbudzali niepokój, lęk, a w końcu przerażenie, kiedy przenikali przez granice Imperium coraz liczniej i w sposób coraz trudniejszy do opanowania. Świat upadającego Cesarstwa – a przynajmniej świat jego elit politycznych i intelektualnych – był światem obciążonym własną przeszłością, bogactwem, luksusem i władzą. Ludzie, którzy go zamieszkiwali i tworzyli jego tożsamość, widzieli w nadciągających obcych zagrożenie dla swojego dobrostanu, niepojętych, wrogich najeźdźców, którzy chcą odebrać im ich komfort.
Hunowie chyba w największym stopniu stali się ofiarami tych wyobrażeń – mieszanki mitu i rzeczywistości, która powstała w źródłach rzymskich wskutek specyficznych okoliczności dziejowych. Nie mając, podobnie jak inne ludy koczownicze, możliwości utrwalenia własnej historii na piśmie, nie pozostawili nam swojej wersji zdarzeń. Za to w wersji Europejczyków stali się – na czele z Attylą – tak potworni, że przez wiele setek lat straszyli na kartach kronik jako wcielenie sił destrukcji. Symbolem niszczycielskich sił pozostali na spółkę z Wandalami praktycznie do dzisiaj.
Uważna współczesna lektura zachowanych źródeł historycznych, których autorzy od czasu do czasu wspominają o zwyczajach, obrzędach i instytucjach Hunów, wskazuje jednak, że nie byli oni demonami, lecz jednym z dziesiątków koczowniczych plemion nadciągających ze wschodu. Wędrowali po Europie u schyłku starożytności – okresie obecnie znacznie bardziej fascynującym niż „złote wieki” kontynentu – i próbowali wyrwać dla siebie coś z bogactw chylącego się ku upadkowi uniwersalnego Cesarstwa Rzymskiego. Mieli swoich kapłanów, pieśniarzy i rzemieślników, dowódców i podwładnych, młodzież i starców. Tylko w oczach przerażonych Rzymian stanowili przerażającą hordę dzikich. Bitwa stoczona między nimi i armią rzymsko-wizygocką na Polach Katalaunijskich w 451 r., która uchodzi za ostatnią wielką bitwę starożytności, kładącą kres potędze militarnej Cesarstwa, w rzeczywistości pozostała prawdopodobnie nierozstrzygnięta.
Dzieje kultur i cywilizacji oglądane w dużym zbliżeniu ujawniają strukturę ciągłą, w której rzadko dochodzi do zupełnego wymazania którejś z nich, lecz równie rzadkie są momenty harmonii i dobrobytu. „Wielkie upadki” i „wielkie wzloty” dziejowe mają miejsce głównie w umysłach ludzi, którzy tracą lub zyskują z ich powodu najwięcej, albo w umysłach oczekujących mocnych wrażeń. Rok 476 – „koniec starożytności” – to tylko sztuczna cezura na użytek podręczników szkolnych. Wcześniejsza o kilkadziesiąt lat inwazja Hunów nie była oznaką zmierzchu Zachodu. Była jednym z niezliczonych epizodów przynoszących lęk, chaos, ból i śmierć, łamiących kruche struktury ładu. Przecież z tego składają się dzieje.
Książka:
Edward Arthur Thompson, „Hunowie”, oprac. Peter Heather, przeł. Bogumiła Malarecka, PIW, Warszawa 2015 (seria „Rodowody Cywilizacji”).