Przez ostatni tydzień zjeździłam Pekin w tę i we w tę. Kwerenda w Bibliotece Narodowej, trochę zabytków, trochę niezobowiązującego włóczenia się po mieście, podglądania ulicy i życia codziennego mieszkańców. Tak jak rzadkie widywanie cudzych dzieci sprawia, że na ich widok wykrzykujemy ze zdumieniem: „Ale wyrosły!”, tak odstęp pomiędzy moimi wizytami (ostatnia 3 lata temu) sprawił, że i ja dziwię się temu, co widzę.

A zobaczyłam rzeczy niewesołe – przynajmniej z punktu widzenia osoby, która nie uważa, że kontrola wszystkich i wszystkiego to fajna sprawa. Od momentu przekroczenia granicy mój pobyt w Chinach jest skrupulatnie rejestrowany, nagrywany i archiwizowany. Rzecz jasna trzeba się wylegitymować w hotelu (recepcjonistki zawsze skanują stronę z danymi i chińską wizą). Tabliczka z logo policji na kontuarze przypomina, że bez paszportu czy dowodu nikt nie ma prawa zamieszkać w hotelu (gdy w pokoju mają być dwie osoby, obie muszą się zameldować); pod groźbą wysokich kar nie wolno także wprowadzać do pokoi gości. Hotel to hotel, wiadomo że muszą wszystkich rejestrować – na tym etapie byłam jeszcze pełna zrozumienia. Jednak to zrozumienie malało wraz z każdą przejażdżką metrem.

Fot. Katarzyna Sarek
Fot. Katarzyna Sarek

Otóż przed każdym skorzystaniem z metra należy włożyć bagaż, plecak, torbę i malusią torebkę do takiego skanera, jaki większość z nas ma okazję oglądać jedynie na lotnisku. Prześwietlenia pilnują cztery osoby. Jedna siedzi przed ekranem i martwym wzrokiem przegląda bebechy toreb, torebek i torebeczek, kolejna stoi przed maszyną, pilnując, żeby nikt nie wtargnął bez poddania się procedurze, pozostałe dwie ubezpieczają tylne flanki maszyny skanującej. Ekipa ubrana jest w czarne mundury, wojskowe buty, czapki i niekiedy ma pałki przy pasach. W pierwszym odruchu pomyślałam, że pewnie trafiłam na czas jakiejś wizyty na szczycie; w drugim uznałam, że taka mobilizacja obejmuje pewnie tylko ważniejsze stacje. Kolejne dni i kolejne stacje na kolejnych liniach pokazały, że to jednak pekiński standard i ryż codzienny dla wszystkich korzystających z metra. Nikt nie protestuje, nie wykłóca się, że to torebka wizytowa i co tu prześwietlać, wszyscy karnie i sprawnie wrzucają torby na taśmę. Poza funkcją deprymującą (przynajmniej dla mnie stały widok czterech à la komandosów nie jest niczym kojącym) zapewnienie każdemu wejściu (a większość stacji ma ich po 4, a stacji na 16 liniach metra jest naprawdę dużo) czteroosobowej obstawy z pewnością sprawdza się jako metoda walki z bezrobociem.

Gdy dotarłam do pierwszego muzeum, najpierw z miłym zdziwieniem zobaczyłam tabliczkę, że wstęp wolny, i z niemiłym – kolejną, że wstęp jedynie za okazaniem dokumentu tożsamości. Śmiertelnie znudzona bileterka sprawnie zeskanowała mój paszport, wręczyła bilet. Przed drzwiami muzeum oczywiście stała maszyna prześwietlająca bagaż i stadko strażników… Ten schemat powtórzył się w każdym muzeum, które odwiedziłam. Głowy nie dam sobie uciąć, ale w większości miejsc maszyny skanujące były marki Nuctech i to na pewno przypadek, że właścicielem tej firmy jest syn przewodniczącego Xi Jinpinga.

Kolejne zdziwienie zapewniła podróż pociągiem. Jak pewnie się już Państwo domyślają, do kupna biletu niezbędny jest dokument tożsamości. Na bilecie znalazły się moje podstawowe dane, nazwisko i numer paszportu i jak się okazało, nie były one do dekoracji. Pierwszy raz sprawdzono ich zgodność przy wejściu na dworzec, drugi raz przy wejściu na peron, trzeci raz w pociągu i czwarty przy wychodzeniu z dworca. Jako cudzoziemiec musiałam stawać w kolejce do ręcznego sprawdzania dokumentów, większość Chińczyków korzystała z bramek automatycznych, które połykały ich dowody (założę się, że przy okazji je skanując i archiwizując) i wypluwały po drugiej stronie. Podobne procedury dotyczą autobusów dalekobieżnych, o samolotach już nawet nie wspominając. W ten oto sposób władze chińskie mogą w dowolnej chwili sprawdzić, dokąd pojechał, gdzie mieszkał i co zwiedzał dowolny osobnik.

Fot. Katarzyna Sarek
Fot. Katarzyna Sarek

Tak, wiem, bezpieczeństwo ma swoją cenę i rezygnacja z prywatności pewnie nie jest najwyższą z nich. Względami bezpieczeństwa jest też podyktowany zakaz sprzedaży kart telefonicznych nie na umowę. Może to pekińska nadgorliwość, ale w biurach dwóch operatorów (obu państwowych, a prywatnych w Chinach nie ma) odmówiono mi sprzedaży numeru, mimo mojej gotowości do pełnego udostępnienia danych. „Nie, na krótkie okresy nie sprzedajemy, tylko na pół roku, czy rok, no i wiza musi być na ten okres…” – w oczach sprzedawców zdecydowanie nie byłam wymarzonym klientem. Cóż, da się przeżyć miesiąc bez lokalnego telefonu, choć co rusz przekonuje się, że komórka w Chinach to już nie aparat do rozmów i esemesów, ale najważniejszy przedmiot organizujący większość życiowych spraw. O graniu, czytaniu, oglądaniu seriali w środkach transportu nawet nie warto pisać, to robi 95 proc. populacji. Podpinanie do smartfonów kont bankowych i płacenie komórką w sklepach też jest dość banalne (niebanalna jest skala, ileż razy byłam jedyną w sklepie 7/11 – lepsza wersja naszej Żabki – płacącą „przestarzałą” gotówką). Komórką również rezerwuje się miejsca w restauracji, kupuje na Taobao – jakby Allegro, ale miliard razy większe – lokalizuje i rezerwuje rowery miejskie, sprawdza mapy, trasy przejazdu, rozkłady pociągów, zbiera punkty w programach lojalnościowych i pewnie milion innych rzeczy, o których nie wiem, bo nie mam chińskiego numeru. Gdy w rozmowie z lokalną koleżanką powiedziałam o swoim wrażeniu przeniesienia połowy życia do smartfona, prychnęła, że więcej niż pół, wyciągnęła swoją komórkę i zaczęła pokazywać kolejne i kolejne aplikacje. Przyszłość pomachała do mnie wirtualną łapką.

Władze chińskie zadbały również o mój pełen relaks i zapewniły mi odpoczynek od rozpraszaczy. Jak wiadomo w Chinach nie ma dostępu do m.in. Facebooka, YouTube’a i wyszukiwarki Google. Podczas gdy brak pierwszych dwóch na krótki czas rzeczywiście pomaga w odcięciu się od zgiełku informacyjnego i utrzymaniu pogody ducha, to brak porządnej wyszukiwarki jest udręką. I nie, nie da się Google’a zastąpić Baidu, największą lokalną wyszukiwarką, bo dobrze działa jedynie w języku chińskim, w każdym innym okazuje się być ułomna i nieskuteczna. Głupia, trzeba było wykupić VPN i śmigać po sieci do woli – zaśmieją się chińscy ekspaci. Otóż wykupiłam, ale cóż z tego, skoro blokady w hotelach są tak dobre, że nie pozwalają na obejście ograniczeń.

Wszystkie ograniczenia, kontrole, skanowania, nagrywania, blokady przyjmuję ze spokojem, jestem gościem i muszę respektować zasady obowiązujące w odwiedzanym kraju. Gdybym mieszkała w Chinach na stałe, po jakimś czasie do części z nich pewnie bym przywykła, część nauczyła się obchodzić, a reszty unikać.

Człowiek jest w stanie zaadaptować się do wszystkiego. Obawiam się jednak, że obecny, coraz doskonalszy i coraz bardziej przenikający wszystkie aspekty życia chiński system kontroli i nadzoru to coś, co za kilka lat spotka i nas. O zakazie sprzedaży kart telefonicznych bez rejestracji już wiadomo. Zagrożenie terrorystyczne sprawia, że władzom coraz łatwiej nas przekonać, że te wszystkie bramki, kamery, skanery są wyłącznie dla naszego dobra. A że przy okazji powstaje system permanentnej inwigilacji, do którego nie wiadomo właściwie, kto może mieć dostęp… Czy to cena, którą warto zapłacić w zamian za bezpieczeństwo, a może raczej: za jego złudne poczucie? Polacy zaczną sobie zadawać to pytanie za kilka lat, a może i szybciej.