Oczekiwaniu na nowych „Pogromców (w tym wypadku na pogromczynie) duchów” towarzyszyły w moim przypadku zmienne emocje. Na początku, kiedy w okolicach roku 2008 zaczęły krążyć pogłoski, że powstał nowy scenariusz, a Dan Aykroyd rozwodził się na ten temat w wywiadach, był to zachwyt i przyjemny dreszcz. Z czasem – szczególnie po nagłej i nieoczekiwanej śmierci Harolda Ramisa (odtwórcy roli mojego ulubionego pogromcy, Egona Spenglera) w 2014 r. – euforia ustąpiła jednak przekonaniu, że nic nowego nie powstanie. Kiedy wszakże gruchnęła wiadomość, że film jednak zostanie zrealizowany z zupełnie nową obsadą i że w ogóle nie będzie to kontynuacja, ale całkiem nowy obraz (tzw. reboot), zaskoczenie pomieszało się ze strachem. Nie, nie chodzi o to, że byłem przeciwny damskiej obsadzie. Ten wybór uważam za jedno z najlepszych posunięć, dał mi on zresztą przed długi czas wiarę, że ten projekt może się udać.
Nadprzyrodzona prywatyzacja
Pierwsze sygnały na temat nowej odsłony „Pogromców…” – zdjęcia gadżetów, wizualizacje nowych strojów, prezentacja samochodu tytułowej ekipy ECTO1 z uroczym małym duszkiem na przedzie – były obiecujące i stwarzały wrażenie, że będziemy mieli do czynienia z ciekawym nawiązaniem do poprzednich części. Trzeba przyznać, że tego rodzaju zabieg udał się ostatnio przy okazji nowych „Gwiezdnych wojen” – czego by nie powiedzieć na temat tego filmu, to subtelne nawiązania do klasycznej trylogii były na tyle udane, że w kilku momentach można się poczuć tak, jakbyśmy wrócili na stare śmieci. Na tym etapie nie liczyłem już na nic więcej niż po prostu na coś, dzięki czemu wrócę do czasów dzieciństwa.
Swoją drogą, układ dwóch pierwszych części był idealny dla tego typu wznowienia. Obie stanowią bowiem zamkniętą całość. W pierwszej z nich trójka wyrzuconych z uczelni naukowców nieudaczników (w tej roli, oprócz dwóch wcześniej wspominanych, również Bill Murray) zakłada prywatną firmę oferującą usługę łapania duchów – skrzyżowanie ekipy eksterminującej karaluchy z jednostką antyterrorystyczną. Za siedzibę obrali sobie budynek w okolicy, którą określono w filmie jako „strefa zdemilitaryzowana”, choć w rzeczywistości był to środek modnej dziś dzielnicy Tribeca na Manhattanie. Po wstępnym okresie ciszy dostają pierwsze zlecenia, dzięki którym stają się sławni. Kiedy wydarzenia zaczynają nabierać tempa, do pogromców duchów przyczepia się aktywista ekologiczny Walter Peck i sprawia, że zostają osadzeni w więzieniu, wszystkie duchy uciekają w miasto, a główny Zły przybiera na koniec postać wielkiego piankowego marynarzyka.
Nowi „Pogromcy duchów” są kuriozalnie nieudaną próbą stworzenia czegoś adresowanego do nowej publiczności i jednocześnie składającego hołd klasyce. W efekcie przegrywają na obu frontach. | Wojciech Kacperski
Pierwsza część była klasyczną komedią – tylko kilka scen, w których występowały charakterystyczne gargulce, mogło przerazić młodszego widza. Film podbił serca publiczności, a tytułowa piosenka była hitem lata 1984. Niesłychanego smaku obrazowi temu nadaje po latach konstatacja, że jest on typowym wytworem czasów panowania Ronalda Reagana – oto prywatny biznes daje sobie radę z czymś, nad czym administracja publiczna nie potrafi zapanować. Po latach jednak, o czym dowiadujemy się w drugiej części, niemal wszyscy o pogromcach duchów zapominają; a jeśli ktoś o nich pamięta, to są raczej obiektem drwin niż uwielbienia. W tej części pogromcy stają jednak przed kolejnym zadaniem – mają pokonać uwiecznionego na płótnie, diabolicznego księcia Vigo z Karpat, który czerpie swoją energię z tajemniczego szlamu płynącego pod ulicami Nowego Jorku. Odsłona ta nie zebrała pochlebnych recenzji, jednak trzeba przyznać, że konceptualnie była filmem ciekawszym i dojrzalszym, o czym świadczy choćby scena z kroczącą przez miasto Statuą Wolności – inteligentne przetworzenie wspomnianego motywu piankowego marynarzyka.
Kobiety na skraju załamania paranormalnego
W dniu premiery najnowszej części jedną z ciekawszych informacji hulających po Twitterze były zdjęcia pustych sal kinowych na pierwszych pokazach filmu. Sporo osób wrzucało swoje pochlebne recenzje, jednak potwierdziły się zapowiedzi jeszcze większej liczby fanów, że do kina w ogóle nie pójdą (jak choćby Angry Video Game Nerd). To chyba najrozsądniejsza decyzja, jaką można podjąć w przypadku tego filmu. Nie dlatego, że obsada była zła, nie dlatego, że to nie jest to samo, co dawniej – nowi „Pogromcy duchów” są po prostu kuriozalnie nieudaną próbą stworzenia czegoś, co będzie z jednej strony adresowane do nowej publiczności, a z drugiej będzie hołdem dla klasyki. W efekcie przegrywają na obu frontach. Przegrywają z kretesem.
Fabuła na swój sposób nawiązuje do pierwszej części. Oto Erin Gilbert (świetna Kirsten Wiig), wykładowczyni na Uniwersytecie Columbia (tym samym, z którego wylecieli w 1984 r. Peter Venkman oraz Ray Stanz) ubiegająca się o pełny etat na uczelni, dowiaduje się nagle, że jej koleżanka z dawnych lat, Abbe Yates (w tej roli Mellisa McCarthy), wydała książkę o zjawiskach paranormalnych, którą kiedyś razem napisały. Erin, zaniepokojona, że ośmieszy ją to w środowisku akademickim, odwiedza Abbe i dowiaduje się, że ta, wespół z Jillian Holtzmann (wychwalana za tę rolę, moim zdaniem niesłusznie, Kate KcKinnon) od dłuższego czasu pracują nad wdrożeniem w życie teorii zawartej we wspomnianej wyżej książce. Równolegle do tego spotkania po latach w jednym z najstarszych domów w Nowym Jorku objawia się duch. Trójka bohaterek czym prędzej się tam udaje i nagrywa film z konfrontacji ze zjawą. Materiał Abbe wrzuca do sieci, co przyczynia się do wyrzucenia Erin z uczelni. Załamana badaczka dołącza do pozostałej dwójki i razem rozkręcają biznes łapania istot paranormalnych. Wkrótce okazuje się, że za ich pojawianiem się stoi niejaki Rowan North (Neil Casey), pomiatany chłopiec pokojowy, który marzy o tym, by zniszczyć miasto.
Można wyczuć, że fabuła już w momencie zawiązania brzmi idiotycznie. Później jednak robi się tylko gorzej, przede wszystkim dlatego że akcja idzie w raczej w ilość niż w jakość. Przede wszystkim we wcześniejszych filmach nie byliśmy nigdy bombardowani duchami w tak dużej liczbie. W zasadzie pojawiały się one sporadycznie i zawsze towarzyszyło temu napięcie. Teraz natomiast mamy istoty nadprzyrodzone niemal wszędzie, co sprawia, że wywołują one głównie obojętność. Co gorsza, tanio i nieudolnie – a przypadku finałowej apokalipsy na ulicach Nowego Jorku po prostu męcząco – wyglądają efekty specjalne, których – co oczywiste – w filmie niemało. Animacja duchów przywołuje na myśl środki rodem z filmów produkowanych dla telewizji, a nie wielkobudżetowe realizacje. Swoją drogą, po raz kolejny tryumfuje tu animacja CGI, przez wielu znienawidzona. Co z tego, że obecnie dobre kino powoli odstępuje od tej techniki – czego wzorcowym przykładem były ostatnie „Gwiezdne wojny” – na rzecz tradycyjnej, poklatkowej animacji, użycia modeli oraz różnych innych efektów niewygenerowanych cyfrowo.
Film Paul Feiga, podobnie jak wcześniejsze części cyklu, określany jest jako komedia. Niestety, poza kilkoma żartami, które można uznać za inteligentne, reszta to suchary, po których wzdycha się z zażenowania. Sporo jest dowcipów z najniższego poziomu nieudolnych zgryw gimnazjalistów, bazujących na odgłosach pierdnięć oraz pokazywaniu środkowego palca. Większość gagów oparta jest przy tym o ten sam patent – że ktoś się nie może z kimś porozumieć i wychodzi z tego krępująca sytuacja. Głębokim rozczarowaniem jest dla mnie również postać Jillian Holtzmann, która miała stanowić hołd złożony fanom dawnych filmów oraz znanej kreskówki „The Real Ghostbusters”. To ona miała być duszą zespołu – okazała się zaś najsłabszą ze wszystkich czterech pogromczyń, groteskowym i przestylizowanym dziwolągiem, który przede wszystkim irytuje, a nie rozśmiesza.
Humorystyczne miały być również nawiązania do wcześniejszych części. Pojawiają się zatem Bill Murray i Dan Aykroyd, zobaczymy też Ernie Hudsona, Sigourney Weaver i Annie Potts . Ich gościnne występy są w pierwszym momencie rozczulające i mogłyby ostudzić złość fanów na słabą fabułę, efekty i gagi, jednak po głębszym namyśle wydają się wprowadzone na siłę. Postacie, które odgrywają ci aktorzy, nie mają nic wspólnego z ich rolami z wcześniejszych części cyklu. Jedynie Bill Murray wypada dość zabawnie jako słynny profesor, który zaprzecza istnieniu duchów. Sam pomysł ciekawy, jednak nie sposób nie zauważyć, że nawet on okazuje się zdumiewająco sztuczny. Nie od dziś zresztą wiadomo, że Murray najlepiej wypada wtedy, kiedy gra samego siebie. Tym samym jedynym ciekawym nawiązaniem do wcześniejszych części jest moment, gdy dziewczyny próbują wynająć pod swoje biuro budynek przy 14 N Moore Street, czyli oryginalną siedzibę pogromców. Widok tego samego wnętrza, po którym biegają nowe pogromczynie, chwyta za serce. Niestety, na jednej scenie koniec, ponieważ wątek ten również zostaje tak poprowadzony, że budzi jedynie wściekłość.
Miasto bez ducha
Najbardziej jednak rozczarowało mnie w „Ghostubsters” 2016 to, że obraz jest tak płaski. Pojawianiu się duchów w Nowym Jorku nie towarzyszy bowiem żadna tajemnica. Ot, po prostu pewien sfrustrowany chłopak stwierdza, że pragnie zrewanżować się światu za lata upokorzeń i postanawia przywołać duchy z przeszłości, wykorzystując do tego tajemniczy sprzęt, własnoręcznie skonstruowany w oparciu o wiedzę z książki Erin Gilbert. Wcześniejsze części umiejętnie operowały niedopowiedzeniem oraz tajemnicą, na którą tym razem nie ma co liczyć. W pierwszej odsłonie pojawianie się istot paranormalnych było związane ze swoistym przesileniem energii psychokinetycznej – jak to doskonale zobrazował Egon Spengler za pomocą przykładu z batonikiem. Sterowała tym tajemna siła, której nie nazwano – i to czyniło ją tak wyjątkową i przekonującą. W drugiej części zwiększenie się nowojorskiej populacji duchów miało źródło w negatywnych emocjach jego ludzkich mieszkańców („Bycie wkurzonym to naturalne prawo każdego nowojorczyka” – rzuca w pewnym momencie do pogromców burmistrz), zmaterializowanych pod miastem w postaci wspomnianego wcześniej szlamu.
W 2016 r. mamy już zero metafizyki i brak jakiegokolwiek drugiego dna. Duchy się pojawiają, bo ktoś je przywołuje, a samo miasto stanowi tylko dekorację wykorzystywaną przy okazji kilku scenek lotniczych pokazujących Manhattan. Wcześniejsze odsłony „Pogromców duchów” były natomiast nie tylko komediami, bazującymi na filmach grozy (scena z odciętymi głowami w dawnym tunelu metra z drugiej części do dziś wydaje mi się całkiem straszna), lecz także – przy okazji – peanem na cześć Nowego Jorku czy też miasta w ogóle. Były filmami pokazującymi, że metropolia jest czymś więcej niż tylko skupiskiem budynków, asfaltu na ulicach oraz zieleni w parkach. Stanowi narrację, której treścią jest życie ludzi, ich codzienne historie wypełniające tę formę – budynki, ulice i parki. Ta treść potrafi jednak zrosnąć się z tą formą, a przy odpowiednio dużym natężeniu, jakim jest wielomilionowa metropolia, zaczyna żyć własnym życiem, stając się czymś na wzór uśpionego potwora, w którego głębi skrywają się mroczne tajemnice. Inna rzecz, że tylko w Nowym Jorku nikogo nie dziwi, że nagle pojawiać się zaczynają duchy – i to nie dlatego, że padła na niego jakaś klątwa, ale po prostu dlatego, że jest Nowym Jorkiem.
To właśnie wizja miasta była jednym z tych elementów, która urzekła mnie w pierwszych „Pogromcach…”, gdy byłem dzieckiem, i podejrzewam, że skierowała moje dorosłe zainteresowania w określoną stronę. Tak to sobie przynajmniej dziś tłumaczę. Ze względu na wszystkie wymienione wyżej powody teraz odczuwam głównie złość, że Feig zatytułował swoje dzieło tak samo, jak oryginał z 1984 r. Dokonując tego, uczynił temu popkulturowemu symbolowi wielką krzywdę. Mam więc nadzieję, że świat szybko zapomni o tej odsłonie. Bo naprawdę niewiele więcej można z nią zrobić.
Film:
„Ghostbusters. Pogromcy duchów”, reż. Paul Feig, USA 2016.