W ciągu ostatnich kilku lat muzea niespodziewanie stały się polską specjalnością i patentem na zaistnienie na arenie międzynarodowej. Nie są to jednak muzea starego typu, z ciągnącymi się w nieskończoność eksponatami, gdzie gość czuje się jak w szkole przed egzaminem maturalnym – zmuszony, by kuć i kuć. W niemal każdym większym mieście zostały otwarte lub zaprojektowane nowoczesne muzea, w których gość nie jest prowadzony prosto do z góry zaplanowanego celu, ale ma wolny wybór. Poznaje historię po swojemu, wyciąga własne wnioski.
Teraz, dzięki „dobrej zmianie”, powstać ma w Warszawie kolejne muzeum, tym razem poświęcone „żołnierzom wyklętym” i więźniom politycznym. Przez ostatnie kilka lat pisałem książkę o historii więziennictwa politycznego ostatnich 200 lat w perspektywie światowej, w której Polacy – od Waleriana Łukasińskiego poczynając i na tych, którzy dostali po 48 godzin aresztu za wybryki Pomarańczowej Alternatywy, kończąc – grają istotną rolę. Tym bardziej zainteresował mnie więc fakt, że budynek Aresztu Śledczego Warszawa-Mokotów przy ul. Rakowieckiej – ważne miejsce w historii polskiego więziennictwa, a szczególnie okresu stalinizmu – opróżni się z więźniów (już nie politycznych) i zaprosi turystów.
Jakie to będzie muzeum? Według ministra sprawiedliwości, Zbigniewa Ziobry, ma być to miejsce, które „będzie budować patriotyzm pokoleń Polaków […], pokazując, że ostatecznie wartości, dla których życie oddawali ci, którzy tu ginęli, zwyciężyły”. Bohaterami wystawy będą bowiem w szczególności „żołnierze wyklęci”.
Samo pojęcie „żołnierze wyklęci” to wymysł naszych czasów. Tak nazywani, stali się nowym narzędziem do opowiadania o bohaterstwie antykomunistycznej opozycji. W narracji promowanej przez obecny rząd jawią się jako prosta kontynuacja antytotalitarnych powstańców z roku 1944, choć już nie z oddziałami niemieckimi, walczyli z wojskiem radzieckim i milicją komunistycznego reżimu.
Co ważne, w tym toku narracyjnym, ostatni z „wyklętych” zostali ujęci dopiero kilkanaście lat po wojnie. Zapełniają więc lukę lat małej stabilizacji, prowadząc historię zbrojnego oporu niemal do rozpoczęcia „Ruchu” w latach 60. i tzw. niepodległościowego obozu w latach 70. Opór stawiany przez obywateli i intelektualistów traci w tej alternatywnej historii na znaczeniu. Kto wie, może oddziały Obrony Terytorialnej, którą chce wprowadzić Antoni Macierewicz, zostaną nazwane „Młot”, „Łupaszka” itd., po najbardziej znanych „wyklętych”.
Powojenna partyzantka „żołnierzy wyklętych” bez wątpienia warta jest badania i wystawy w muzeum. Daje nam bowiem świetną okazję do debaty nad tym, jak należało przeciwstawiać się złu. W tym sensie jest ona rzeczywiście spadkobierczynią powstania warszawskiego – w obu przypadkach istnieje wiele argumentów, że walka ta była słuszna, jak i kontrargumentów, że było to bezmyślne marnowanie ludzi, energii i czasu. Jak wiadomo, trudno szukać takiej debaty w Muzeum Powstania Warszawskiego. Podobnie wątpię, czy nowe muzeum zachęci swoich gości do takich rozmyślań, skoro już z góry wiemy, że „wyklęci” są bohaterami.
Nie szukałbym jednak w żołnierzach wyklętych ani bohaterów, ani wzorów. Nie przeczę, że walczyli, cierpieli i zginęli bezprawnie z rąk komunistycznych władz, straceni po sfingowanych procesach. Nie samo męczeństwo jednak tworzy bohaterów. Więzień polityczny zaś niekoniecznie jest moralnym wzorem, skoro obok Vaclava Havla czy Nelsona Mandeli, również Adolf Hitler i Chalid Szajch Muhammad mogą być włączeni do tego grona. W rozważaniach o więźniach politycznych nie można wychodzić z założenia, że skoro cierpieli z rąk katów, to ich walka była słuszna.
Debatę na temat „wyklętych” dodatkowo utrudnia fakt, że można ich umieścić już w historii Polski Ludowej i antykomunistycznej opozycji. Przejście przez okrucieństwa okupacji i wojny zmieniło Polskę w sposób nader rewolucyjny. Inne było społeczeństwo polskie i jego oczekiwania po latach biedy i dyktatury przedwojennej oraz wojny. W tak trudnych okolicznościach zawsze pojawiają się jednostki, które nie odnajdą się w nowej rzeczywistości. O tym jest nowa książka Jacka Hugo-Badera, „Skucha”. Jego bohaterowie nie uznają końca walki, wciąż wojują i gubią się w III RP.
Oczywiście, Polska po 1945 r. to zupełnie inny kraj niż Polska po 1989 r. Ale nawet gdyby w swoim czasie doszedł do władzy np. Stanisław Mikołajczyk, a komuniści jakimś cudem zostali w Moskwie, to sądzę, że ci, którzy poszli do lasu walczyć i tak byliby zagubieni. Być może ich wybór był strategiczny, ale był również osobisty. Po wielu latach walki i konspiracji trudno spodziewać się , żeby znaleźli inny sposób na wyrażanie swojej woli politycznej. Powojenni partyzanci nie stanowili jednolitej grupy, ale liderzy demokratycznego systemu, gdyby wtedy taki powstał, nie mieliby z nimi łatwo. Tak jak bohaterowie Hugo-Badera – walczyli przeciwko czemuś, a tego nastawienia nie każdy jest się w stanie w prosty sposób pozbyć. Nietrudno sobie wyobrazić jednych pikietujących pod sejmem, innych wpadających w różne objawy stresu pourazowego, trudno jednak wyobrazić sobie ich powrót do normalnego życia. Czy prowadziliby normalne życie w pełnej różnic i sporów Polsce? Ich tragedią jest to, że na taki test nie mieli szansy.
Gdy nowe muzeum zostanie otwarte, pójdę na ul. Rakowiecką, by zobaczyć wystawę. Nie będę budował w sobie narodowej dumy, tylko zastanawiał się nad trudnymi wyborami, których zmuszeni byli dokonywać ludzie w powojennym podziemiu i późniejszej opozycji. Jeśli okaże się, że muzeum umożliwia takie zwiedzanie bez dydaktyki, będzie warto do niego wrócić.