Wręcz przeciwnie.

„Brexit to podsumowanie punktu, w którym znalazła się sama Wspólnota” – powiedziała wczoraj premier, dodając po chwili, że „kryzys imigracyjny, Brexit, fala terroryzmu to wszystko wynik złej drogi, na jaką skręciła wspólnota europejska”. Złej drogi, u której początku są, zdaniem Szydło, poprawność polityczna i zachowanie europejskich elit. Czy ten ciąg myślowy, uznający za główne zagrożenia dla Europy falę imigrantów utożsamianych z terrorystami lub nosicielami „nieznanych chorób” (jak utrzymywał w zeszłym roku Jarosław Kaczyński) i oderwane od rzeczywistości, antydemokratyczne europejskie elity, nie jest właściwy europejskim populistom? Czy to nie oni właśnie doprowadzili do wyjścia Wielkiej Brytanii z UE i czy to nie oni przyczyniają się do osłabienia Unii jako takiej?

Zdaniem Beaty Szydło zapomnieliśmy, że „jesteśmy Unią suwerennych państw, wolnych narodów” i że „szukamy tego, co nas łączy, ale przede wszystkim szanujemy swoje odmienności, różnice i decyzje”. Premier polskiego rządu dodaje jednak od razu, że Unia powinna być Europą ojczyzn, a właściwie należałoby powiedzieć: „Europą narodów”, bo to interesy narodowe mają przeważać nad wspólnym interesem Unii. Priorytetem rządu, co zrozumiałe przy takim podejściu, jest wówczas „ochrona praw oraz godności Polaków za granicą”, nie zaś ochrona praw wszystkich obywateli Unii, bez względu na to, skąd pochodzą. Ale czy jeśli będziemy skupiać się jedynie na różnicach, nie uznając ważności tego, co wspólne, będziemy mogli oczekiwać od któregokolwiek członka Unii solidarności z Polską? Na przykład w kwestii bezpieczeństwa energetycznego, wspólnej polityki rolnej?

W innym miejscu swojego przemówienia Beata Szydło stwierdziła, że dąży do tego, by Europa „była bliższa obywatelom i działała tam, gdzie przynosi [to] największe korzyści”. Te korzyści to jednak przede wszystkim jeszcze głębsza integracja ekonomiczna. Czyli zdaniem premier Szydło możliwa jest solidarność europejska, ochrona różnic narodowych, przez co rozumie się zwykle niechęć do jakichkolwiek ingerencji ze strony Brukseli, oraz utrzymanie dotychczasowego, korzystnego dla Polski budżetu UE, bez integracji politycznej całej Wspólnoty? Który realistycznie myślący polityk europejski może zgodzić się na taki model relacji Unii z państwami członkowskimi?

Wizja Beaty Szydło sprowadza Europę do terminu geograficznego. Europa jako przestrzeń wspólnych wartości nie ma – pomimo rytualnego przypominania o konieczności „pielęgnowania wartości”, zwłaszcza „wartości chrześcijańskich” – dla polskiej premier większego znaczenia. Takie przynajmniej można odnieść wrażenie, kiedy spojrzy się na to, co polska premier mówi i co robi. W jej słowach i działaniach trudno bowiem dostrzec spójność i konsekwencję. Z jednej strony nieustannie odwołuje się do wartości i zasad, z drugiej w ogóle się do nich nie stosuje. To nie tylko sprawa populizmu, o którym była mowa wcześniej, i nie tylko kwestia dbałości o realne krajowe, a co za tym idzie europejskie interesy.

Najlepszym przykładem jest jej stosunek do prawa, co zresztą różni Beatę Szydło i cały jej rząd od eurosceptycznych Brytyjczyków. Ci ostatni, którzy demokrację liberalną mają u siebie od dwustu lat, znają wartość respektowania przyjętych i zapisanych w prawie norm i wiedzą, kiedy mogą się nimi posłużyć się we własnych celach, np. nie spiesząc się z uruchomieniem artykułu 50. Traktatu o Unii Europejskiej. Beata Szydło, dla której demokratyczno-liberalne normy, jak się zdaje, nie mają większego znaczenia, do dziś nie zdecydowała się na publikację wyroku Trybunału Konstytucyjnego. Uznaje to zapewne za swoje suwerenne prawo i wyraz oświeconego stosunku do wartości. Tylko czy na takim podejściu do zasad i wartości ma polegać także nasza obecność w Europie? Wielce to wątpliwe.