Wśród gigantycznych koparek wielonaczyniowych w Ferropolis  brakuje wprawdzie idola internetu, największego na świecie modelu Bagger 288, lecz jego mniejsi kuzyni wyglądają równie imponująco. Samą lokalizacją festiwal Melt! przekłada więc tradycje podziemnej sceny techno na wydarzenie dużej skali, pozwalając skosztować postindustrializmu w pełnej krasie. Ten jednocześnie nie jest ani kwiatkiem do kożucha występów, ani główną atrakcją, przysłaniającą muzyczne sedno. Tworzy kontekst, w którym świetnie wybrzmiewa muzyka.

A było czego słuchać. Na siedmiu scenach doliczyłem się 128 artystów, co i tak nie zamyka rachunku, ponieważ towarzyszyło im kilkunastu kolejnych na trzech niewielkich scenach pobocznych. By każda z nich miała odrębny charakter, organizatorzy dobrali wykonawców według różnych wątków. Jeśli ktoś gustuje w muzyce elektronicznej, nie mógł nie znaleźć czegoś dla siebie. Bo choć na dwóch głównych scenach królowała elektronika bardziej radiowa, miejscami nawiązująca do indie rocka i rapu, a na klubowych techno i house, to znalazło się miejsce także dla grime’u, UK bassu, drum and bassu, a nawet bubblegum bassu.

Fot. Stephan-Flad. Źródło: materiały prasowe
Główna scena Melt!. Fot. Stephan Flad. Źródło: materiały prasowe

Spośród wszystkich scen największe wrażenie sprawia usytuowanie Big Wheel i Gremmin Beach. Publiczność pod pierwszą z nich bawi się w cieniu jednej z ważących tysiące ton koparek. Z kolei z plażowej rozciąga się widok na jezioro powstałe przez zalanie wyeksploatowanej kopalni odkrywkowej. Można tam odpocząć od czasem przytłaczającego wystroju pozostałych scen festiwalu, do czego zachęcają artyści dobrani według łagodniejszego klucza.

Jednak tajną bronią Melt! jest Sleepless Floor. Jej nazwa jest adekwatna – impreza trwa tam nieprzerwanie od preparty w czwartkowy wieczór do ostatniego seta całego Melt!, który cichnie w poniedziałkowe południe. Ponieważ scena znajduje się poza właściwym terenem festiwalu, trwa tam w zasadzie osobny minifestiwal. Organizatorzy nie ściągają bowiem na Sleepless byle wypełniaczy, lecz uznane nazwiska. Piątek chociażby zdominowała ekipa berlińskiego Watergate, a sobotę amsterdamskiego Dekmantel. To ta scena w dużej mierze jest odpowiedzialna za zawrotną sumę artystów na całym Melt!.

Udało mi się zobaczyć przynajmniej fragmenty 42 występów, dlatego wspomnę tylko o najbardziej zapadających w pamięć. Dobrą robotę wykonał Marco Resmann, który świetnie wykorzystał chwilę popołudniowego skwaru na festiwalu plenerowym jako „akompaniament” do house’owego seta. Z kolei Horse Meat Disco przez trwający 5 godzin występ zdążyli pokazać chyba wszystkie twarze… disco. A nie było łatwo, bo zaczynali na najodleglejszej scenie równo z otwarciem bramek. Publika licząca na początku parę osób po kilku godzinach szczelnie pokryła plażę. Również disco, lecz jeszcze mocniej przetworzone i dostosowane do dzisiejszych standardów klubowych prezentowali Dekmantel Soundsystem. Wetknięci na chyba najbardziej niewdzięczną porę (7–10 rano) grali dla wypełnionej po brzegi widowni. Ten fakt wystarczy jako rekomendacja.

Z kolei występy na swoich scenach porządnie zamknęli Cosmin TRG i Mano Le Tough. Pierwszy zaprezentował ostre, szybkie techno, unikając jednak prymitywności. Drugi – pogodny deep house w wolniejszych tempach. Publika tłumnie stawiła się ponadto na live set Fatimy Yamahy. Przyciągnięci hitem „What’s A Girl To Do” otrzymali go i o wiele więcej. Artysta zaczął długim, improwizowanym budowaniem nastroju syntezatorami w powolnych tempach, by dopiero po dobrych 10 minutach przejść do swych bardziej znanych kompozycji. Udowodnił, że nie jest tylko one-hit wonder.

Przy tej liczbie wykonawców nie mogło jednak obyć się bez niewypałów. Sety Laurel Halo i Kode9 ani trochę nie przypominały ich wydawnictw studyjnych. W ich wypadku to poważny zarzut, bo to twórcy, których największym atutem jest autorski styl. Także Jamie xx, jedna z gwiazd głównej sceny, dokonał nieudanej próby odejścia od swej specjalności. Jego utwory były tylko częścią chaotycznego seta, w którym wciąż rwał nastrój, pędząc w stronę innego gatunku. Występ dobiło koszmarne nagłośnienie, które nawet największe atuty Jamiego – łagodne, zabarwione nostalgią kompozycje – przytłoczyło warstwami basu. Melodie trzeba było sobie samodzielnie donucić. Na szczęście na całym Melt! 2016 tak poważnych wpadek nagłośnieniowych zdarzyło się niewiele.

Nie zachwycił mnie także DJ set Modeselektora, którzy zamykając sobotnią noc, postawili na długie wałkowanie pojedynczych utworów i klasyki, jak choćby „Rez” Underworld i „Higher State Of Consciousness” Josha Winka. Dłużyzny i zdarte płyty to za mało, by utrzymać publikę na nogach po całej festiwalowej nocy. Pokrewną strategię, grania w nieskończoność niezbyt wyrafinowanych utworów, przyjęli Pan-Pot. Szkoda, bo nagrania studyjne i mix dla Watergate pokazują, że stać ich na lepszy występ.

Wpadki nie są jednak w stanie przysłonić najlepszych momentów festiwalu, czyli – tu zaskoczeń nie było –  piątkowych setów Bena Klocka i DJ’a Kozego. Sceny, na które zostali zaproszeni, były wręcz dla nich stworzone. Na dodatek ich występy częściowo nakładały się na siebie, więc przejście z Klocka grającego w pełnej ciemności do Kozego o świcie było dla mnie esencją tego, czym letni festiwal być powinien.

Publika w cieniu koparki wielonaczyniowej. Fot. Christian Hedel. Źródło: materiały prasowe
Publika w cieniu koparki wielonaczyniowej. Fot. Christian Hedel. Źródło: materiały prasowe

Oświetlenie sceny Big Wheel wraz z opętańczym techno Bena Klocka złożyło się na wspaniały, apokaliptyczny spektakl. Sety tego DJ-a utrzymują publikę w nieustającym napięciu, nie dając ani chwili wytchnienia, a to dzięki bezbłędnemu miksowaniu. Pozostaje zawsze krok przed słuchaczami. Z nieludzką precyzją spełnia ich potrzeby zanim je sobie uświadomią. Kolejne ścieżki i utwory pojawiają się, gdy poprzednie wciąż cieszą, ale przedłużane jeszcze chwilę zaczęłyby męczyć. Dzięki temu kompozycje brzmią świeżo, choć należą do schematycznego gatunku. Klock tak dogłębnie poznał jego zasady, że sprawia wrażenie czytającego z publiki jak z otwartej księgi. Dokładnie wie, co i kiedy zrobić, by wywołać pożądaną reakcję. Swoją wiedzę wykorzystuje bezlitośnie.

Nie wyobrażam też sobie lepszej oprawy budzącego się na plaży dnia od tej, którą zaoferował Koze. Czego w jego secie nie było! Pozwolił nam posmakować „Fizheuer Zieheuer” Villalobosa (oryginał trwa prawie 40 minut), wschodzące vis-à-vis sceny słońce przywitał „Can’t Do Without You” Caribou, a całość zwieńczył euforycznym disco. DJ Koze potwierdził swą sławę dziwaka, który bez problemu łączy się z najjaśniejszą stroną psychiki słuchacza. Chapeau bas.

Ben Klock i DJ Koze stworzyli najlepszy „duet” piątkowej nocy na zasadzie przeciwieństw współtworzących nową jakość. Drugi najlepszy „duet” festiwalu zawdzięczamy The Black Madonnie i Motor City Drum Ensemble. Tym razem dzięki synergii, bowiem MCDE z setem płynnie zlewającym w całość muzykę taneczną z odległych zakątków świata (od house’u, przez afrobeat, po sambę) umiejętnie przejął publikę rozgrzaną dwoma godzinami z The Black Madonną, łączącą disco starocie z housem w mieszankę, przy której nie dało się nie bawić.

***

Jeśli latem możecie pozwolić sobie tylko na jeden festiwal muzyczny, rozważcie Melt!. Odbywa się niedaleko polskiej granicy, a dzięki kilkanaście lat doświadczenia sprawia, że wszystko jest doskonale zorganizowane. Urozmaicony stylistycznie lineup łączy underground z mainstreamem (w poprzednich latach gwiazdami byli m.in. Oasis i Franz Ferdinand) i pęka w szwach na tyle, że mógłby obdzielić trzy pomniejsze imprezy. Melt! jest wprawdzie droższy niż polskie festiwale, lecz jego organizatorzy udowodnili, że potrafią te pieniądze zainwestować z korzyścią dla publiki. Widzimy się za rok pod Big Wheel!

 

Festiwal:

Melt! 2016, 15 – 17 lipca 2016 r., Ferropolis, Niemcy.

 

*Ikona wpisu: fot. Borkeberlin Photography. Źródło: Materiały prasowe