Większość zbrodniarzy hitlerowskich nigdy nie stanęła przed sądem, a większość oskarżonych uniknęła należytej kary. Ameryka nie mogła ich karać za zbrodnie popełnione gdzie indziej, najwyżej deportować tam, skąd przybyli lub gdzie brali udział w zbrodni. A większość deportowanych bezkarnie dożyła swoich lat. Prawie nigdy nie żądano ekstradycji – dodaje Eli Rosenbaum z byłego Biura Śledczego do Spraw Specjalnych (Office of Special Investigations) przy amerykańskim Departamencie Sprawiedliwości. Między innymi Polska nigdy nie zażądała wydania Johna (Iwana) Demianiuka. Gdyby nie inicjatywa i upór nielicznych sprawiedliwych, nic by się nie stało nawet takim mordercom jak Eichmann i Klaus Barbie.
O tych upartych pisze Andrew Nagorski w swojej najnowszej książce „The Nazi Hunters” (Simon & Schuster 2016), której promocja odbyła się w zeszłym miesiącu w waszyngtońskim Muzeum Holokaustu. Jej protagonistami są nie tylko znani tropiciele, jak (mocno przereklamowany) Szymon Wiesenthal czy małżeństwo Serge’a i Beate Klarsfeldów – których Rosenbaum, prawdziwy łowca zbrodniarzy, uważa raczej za „aktywistów praw człowieka” (human rights activists) – lecz także ci dużo ważniejsi i skuteczniejsi, a dziś zapomniani. Do takich należy zachodnioniemiecki sędzia i prokurator Fritz Bauer, który w tajemnicy przed własnymi władzami skierował izraelski wywiad na właściwy trop Eichmanna i doprowadził do zbiorowego procesu zbrodniarzy oświęcimskich we Frankfurcie, oraz polski sędzia śledczy Jan Sehn, który przesłuchując komendanta Auschwitz Rudolfa Hössa i byłych więźniów tego obozu, zebrał materiał dowodowy kluczowy dla przyszłych rozpraw, włącznie z procesem Eichmanna. To Sehn nakłonił Hössa do napisania swojego życiorysu, który stał się jednym z najbardziej obciążających dowodów zbrodni hitlerowskich. Nagorski przypomina, że Bauer i Sehn zmarli w podejrzanych okolicznościach we Frankfurcie (Sehn właśnie podczas procesu).
„Auschwitz był nie tylko bezosobową machiną zmechanizowanego zabijania, lecz w bardzo dużym stopniu efektem osobistych czynów, idiosynkrazji i sadyzmu tych, którzy tę machinę wprawiali w ruch” – pisze Nagorski (s. 190), a potwierdzeniem tego jest autobiografia Hössa. XVIII-wieczne teorie oświeceniowe się nie sprawdziły: wśród ludobójców było wielu osobników z wyższym wykształceniem, jak gubernator Polski Hans Frank i dowódca Einsatzgruppe D Otto Ohlendorf, obaj prawnicy z doktoratem, czy Aribert Heim, znany w Mauthausen jako doktor Śmierć, i Mengele, doktor diabeł, który prowadził w Auschwitz selekcje i eksperymenty na żywych więźniach. Między innymi badał na polskich zakonnicach wytrzymałość ludzkiego ciała na promienie Roentgena (s. 299). W książce nie ma wyjaśnienia, za co więziono zakonnice w Auschwitz ani dlaczego Mengele je sobie upatrzył, ale ja wiem z licznych dokumentów i wspomnień moich rówieśników, że nikt nie ukrył więcej żydowskich dzieci niż polskie zakonnice, a doktor Mengele nie lubił żydowskich dzieci.
Nagorski przytacza i pozostawia nierozstrzygnięte rozważania, czy hitlerowscy ludobójcy byli obłąkani, czy byli potworami o odmiennych genach, czy produktem środowiska (s. 183). Z moich wieloletnich obserwacji wynika, że jednym, drugim i trzecim na raz – i do tego pod przemożnym wpływem wielowiekowej antysemickiej kultury. Autor zwraca także uwagę na fakt, że Austriacy, którzy po wojnie chcieli uchodzić za ofiary niemieckiej okupacji, „zajmowali nieproporcjonalnie dużo wysokich stanowisk w nazistowskiej machinie terroru, zwłaszcza w obozach koncentracyjnych” (s. 111). Podkreśliłbym, że także w obozach zagłady. Szymon Wiesenthal, który spędził większość życia w Austrii, w tym jako więzień Mauthausen, pisał, że „Austriacy stanowili tylko osiem procent ludności Trzeciej Rzeszy, lecz naziści z Austrii są odpowiedzialni za wymordowanie połowy Żydów” (tamże). A jak się przedstawiało pomocnictwo w zbrodni? 8,5 mln Niemców należało do partii hitlerowskiej (zachowała się pełna lista), a „miliony innych należało do organizacji afiliowanych” (s. 92). Jak w systemie komunistycznym, gdzie prawie wszystkie organizacje społeczne były oficjalnymi „pasami transmisyjnymi partii”.
Wiele miejsca w książce poświęcone jest sytuacji zimnowojennej, która sprawiła, że nie tylko zaprzestano ścigania hitlerowców, lecz także zatrudniano ich jako specjalistów i lojalnie ochraniano. Nawet zbrodniarzy tej miary co „kat Lyonu” Barbie. Czyniły to zarówno władze okupacyjne, jak i oba nowe państwa niemieckie, które bez fachowej pomocy byłych nazistów po prostu nie mogłyby funkcjonować. W Niemczech Zachodnich przymknięto na nich oczy, a we Wschodnich przeszkolono ich ideologicznie. Także państwo żydowskie, które powstało w 1948 r., miało ważniejsze problemy niż poszukiwanie hitlerowskich zbrodniarzy. Wschodnioeuropejskie wywiady – w Polsce, Rumunii, Związku Sowieckim – rekrutowały Żydów masowo wyjeżdżających do Izraela (s. 135). Wiem o tym dobrze z autopsji (patrz „Ciąg dalszy”, rozdz. „Interludium”). Informacje zbierane w Izraelu przekazywano krajom arabskim – za pośrednictwem KGB (s. 136). (Dlatego stanowczo odmówiłem nawet tak „drobnej przysługi” jak zabranie listu do Izraela, patrz „Ciąg dalszy”). Sprawdzanie tysięcy imigrantów (i turystów) z bloku komunistycznego było najwyższym priorytetem izraelskiego wywiadu i kontrwywiadu, bo „przetrwanie państwa otoczonego przez wrogów było najważniejsze” (s. 136). W rezultacie ścigano tylko głównych sprawców i tytuł książki „The Nazi Hunters” wydaje się nieadekwatny.
Autor przypomina, że porwanie Eichmanna przez Izraelczyków spotkało się z potępieniem ze strony międzynarodowej opinii publicznej, włącznie z Radą Bezpieczeństwa. Argentyna żądała, by zwrócono jej skradziony skarb. „Washington Post” pisał, że Izrael stosuje „prawo dżungli” (s. 162). Przeciwko Izraelowi wystąpili także mędrcy żydowscy, jak psycholog Erich Fromm, który nazwał porwanie Eichmanna „aktem bezprawia dokładnie tego samego rodzaju, co przestępstwa nazistów…” (tamże), czy filozof Isaiah Berlin, który postulował przekazanie go innemu krajowi (tamże). Najbardziej wymądrzał się Komitet Żydów Amerykańskich (American Jewish Committee), oświadczając, że Eichmann nie powinien być sądzony w Izraelu, gdyż popełnił on „zbrodnie przeciwko ludzkości, a nie tylko Żydom” (tamże).
Zgadzam się ze wszystkim, co Nagorski w tej świetnej książce pisze, z wyjątkiem jednej konkluzji. Herbert Cukurs, przedwojenny łotewski lotnik wyczynowy zwany Lindberghem Bałtyku, dowodził oddziałem łotewskich SS-manów, którzy zapędzili na stracenie 30 tys. ryskich Żydów. Trzystu, w tym wiele dzieci, kazał żywcem spalić w synagodze. Wielu świadków go zapamiętało, bo był przedwojennym celebrytą o znanej twarzy. Po wojnie zbiegł do Brazylii i żył tam szczęśliwie aż do 1965 r., gdy wreszcie dopadli go izraelscy agenci, z których jeden stracił w Rydze rodzinę. Ale to jeszcze nie koniec, bo w 2014 r. kat ryskich Żydów został głównym bohaterem musicalu. Producent tego wydarzenia artystycznego argumentował, że z prawnego punktu widzenia sprawa Cukursa jest nierozstrzygnięta, bo „kilku ludzi zeznało, że był mordercą, a kilku innych, że bohaterem” (s. 229). Demokratyczne władze łotewskie przyznały, że musical „nie jest w dobrym smaku”, lecz ze względu na wolność słowa nie mogły go zabronić. „Wielu Łotyszy entuzjastycznie oklaskiwało przedstawienia, gdyż woleli pamiętać Cukursa jako popularnego lotnika z lat trzydziestych, ignorując jego późniejszą morderczą przeszłość” – konkluduje autor (tamże).
Andrew Nagorski (Andrzej dla swoich polskich przyjaciół) jest dziennikarzem światowej klasy. Był korespondentem, a następnie szefem biura prasowego „Newsweeka” w Hongkongu, Moskwie, Rzymie, Bonn, Warszawie i Berlinie. Jego książka jest skrupulatnie udokumentowana. Ale Andrzej, urodzony na uchodźstwie i wychowany w Ameryce, jest Amerykaninem, który w przeciwieństwie do ludzi z moim doświadczeniem ma prawo nie wiedzieć, że owa entuzjastyczna część łotewskiej publiczności oklaskiwała nie tylko przedwojenne wyczyny swojego bohatera.
Książka:
Andrew Nagorski, „The Nazi Hunters”, Simon & Schuster, New York 2016.