Płyta amerykańskiej artystki country Elizabeth Cook „Exodus of Venus” wyrosła z serii trudnych doświadczeń, na dodatek spiętrzonych w stosunkowo krótkim okresie. W ciągu 24 miesięcy zmarło kilkoro członków bliskiej rodziny Cook i rozpadło się jej małżeństwo, co nawet nie zamyka listy nieszczęść, które ją dotknęły. Więcej biograficznych szczegółów nie jest potrzebnych dla zrozumienia kontekstu powstawania nowej płyty, na pewno Cook znalazła się na poważnym życiowym zakręcie. „Exodus of Venus” to album, na którym echa tego egzystencjalnego zamętu są wciąż wyraźnie słyszalne. Wymowne są już same tytuły utworów: „Dyin’”, „Evacuation”, „Slow Pain”. Jednocześnie krążek ten nie zawsze podąża ścieżkami, których można byłoby się w tej sytuacji spodziewać. Stanowi on nie tyle muzyczny zapis życiowego kryzysu, co raczej portret kogoś, kto najgorszą zapaść ma już za sobą i stara się teraz poskładać wszystko z powrotem w całość. Cook na pewno nie wyszła z tego trudnego okresu bez szwanku. „Exodus of Venus” to jednak nie tyle kronika utraty, co retrospektywne spojrzenie na drogę, jaką przebyła ona w ciągu ostatnich kilku lat i to gdzie znajduje się obecnie. Odsłania stan duszy artystki, w którym koegzystuje obok siebie wiele, nierzadko sprzecznych, emocji i punktów widzenia.

Z pewnością powstał najbardziej mroczny album w dotychczasowej karierze Cook. Oprócz country na równych prawach pojawia się tutaj rock i blues. Szczególnie pierwsza połowa płyty snuje się w powolnych tempach. Ból i gorycz znajdują wyraz nie tylko w tekstach, kryją się również za chropowatymi, jakby boleśnie naprężonymi nutami. Otwierający płytę utwór tytułowy rozpoczyna się od niepokojącej sekwencji przesterowanych brzmień, która przechodzi w powtarzające się hipnotyczne gitarowe akordy zwieńczone słodko-gorzkim refrenem. To znakomita piosenka przywodząca na myśl najlepsze dokonania popowego Fleetwood Mac, w których piękne melodie pożenione były często z kryjącymi się za nimi desperacją i smutkiem. Z kolei z „Dyin’” z jego gęstym brzmieniem gitar i organów Hammonda przebija frustracja wywołana biernością, a nawet niechęcią ze strony bliskiej osoby.

Ale to nie jedyne odcienie w emocjonalnej palecie „Exodus of Venus”. Delikatny przestrzenny utwór „Dharma Gate”, co sugeruje już sam tytuł, stanowi muzyczny ekwiwalent medytacji nad cierpieniem. Czy może ono w jakikolwiek sposób zostać odkupione, w jakimś sensie unieważnione? Chyba wszystkie największe religie świata udzielają twierdzącej odpowiedzi na to pytanie, wskazując na możliwość dotarcia do ostatecznej rzeczywistości. Cook, choć nie przyjmuje tutaj ściśle religijnej perspektywy, zachęca do wykonania ruchu w stronę trudnego, bolesnego pogodzenie z losem. Nic nie daje gwarancji sukcesu, artystka nie oferuje na podstawie własnych doświadczeń żadnej sprawdzonej recepty. Mimo wszystko pojawia się tutaj nadzieja, że współczucie i więź z innymi pozwala przetrwać największą niedolę.

Druga połowa płyty jest wyraźnie odmienna, choć nie mniej ciekawa. Krążek wchodzi na zupełnie inne obroty wraz ze „Straightjacket Love”, w którym wolna ascetyczna zwrotka skontrastowana zostaje z rozpędzonym, bluegrassowym refrenem. Utwór ten kipi od niesfornej, maniakalnej wręcz energii, dzięki której jest na swój sposób wesoły. Podobnie w „Broke Down in London on M25”, autoironicznej opowieści, która wykorzystuje niefortunne perypetie samochodowe bohaterki jako metaforę jej życiowego zagubienia. W piosenkach tych do głosu dochodzi odzyskiwana na nowo pewność siebie i poczucie wolności, które często przychodzi po traumatycznych przeżyciach.

Cook, aby złagodzić napięcie, chętnie sięga też po nieco sarkastyczne poczucie humoru. Tak jest na przykład w „Methadone Blues”, kolejnej dynamicznej, funkującej piosence. Artystka kontynuuje w niej historię bohaterki utworu sprzed kilku lat, która zmaga się z uzależnieniem od narkotyków. Metadon to legalny substytut heroiny i narratorka utworu, która korzystała z niego przez długi czas z pewnością nie zalicza się do najszczęśliwszych osób. Ale jej opowieść, pełna drobiazgowych obserwacji, ma też cierpki komiczny odcień. Osiągnięcie takiego efektu bez uciekania się do karykatury, bez uchybienia szacunkowi dla człowieczeństwa głównej bohaterki i powadze tematu stanowi znamię dużego artystycznego talentu.

„Methadone Blues” dowodzi również, że „Exodus of Venus” nie jest płytą skoncentrowaną tylko na osobistych przeżyciach Elizabeth Cook. Na szczęście nie zasklepiła się ona w skorupie narcystycznego cierpiętnictwa, w której losy innych ludzi przestają mieć znaczenie. Także zamykający płytę utwór „Tabitha Tuder’s Mama” stanowi tego wymowne świadectwo. Zainspirowany został autentycznymi wydarzeniami związanymi z zaginięciem 13-letniej dziewczynki w Nashville w 2003 r. Cook, która nabawiła się na punkcie tej sprawy swego rodzaju obsesji, podkreśla w wywiadach, że gdyby chodziło o nastolatkę z klasy średniej mieszkającą w dobrej dzielnicy, byłaby to niemalże narodowa tragedia. Tabitha Tuders pochodziła jednak z ubogiej rodziny i niezbyt dobrego sąsiedztwa, więc sprawa ta, do dziś zresztą nierozwiązana, szybko zepchnięta została na daleki plan. Co w takich okolicznościach pozostaje matce dziewczynki? Pewnie nadzieja wbrew rozsądkowi. Nic zatem dziwnego, że ten gorzki utwór kończy się apelem o choćby drobny gest solidarności z cierpieniem, które na co dzień pozostaje niezauważone.

Warto podkreślić, że Cook nie byłaby w stanie zrealizować swojej artystycznej wizji w pojedynkę. Na „Exodus of Venus” wspiera ją pięcioosobowy zespół, w którym wiodącą rolę odgrywa gitarzysta i producent płyty Dexter Green. I choć muzycy nigdy nie starają się przyćmić charakterystycznego, wibrującego głosu Cook, nie znaczy to bynajmniej, że nie mają żadnej okazji wykazać się swoim kunsztem. A są to naprawdę instrumentaliści wysokiej próby. Wystarczy posłuchać, ile niuansów i płynności jest w grze perkusisty Matta Chamberlaina albo jak barwnie wypada gitarowe solo Greena w „Straightjacket Love”. Przede wszystkim zaś zespół nie brzmi jak przypadkowa zbieranina muzyków sesyjnych, naprawdę daje się odczuć wspólną muzyczną wrażliwość i twórcze zaangażowanie wszystkich pojawiających się na krążku artystów.

Nikt nie życzy sobie, żeby spotykały go nieszczęścia. Paradoks sztuki polega jednak na tym, że katharsis nie może się bez nich obejść. Przypadek Elizabeth Cook to potwierdza. Życie wystawiło ją na ciężką próbę, lecz z osobistej niedoli zrodziło się jej najlepsze do tej pory dzieło. „Exodus Of Venus” to album ze wszech miar godny uwagi ze względu na szczerość, emocjonalną i tematyczną głębię. Płyta piękna, choć jest to piękno nierzadko utrzymane w mrocznej tonacji, nagrana przez intrygującą artystkę i kobietę.

 

Album:

Elizabeth Cook, „Exodus Of Venus”, Agent Love Records, 2016.

elizabeth-cook-exodus-of-venus-recenzja