DC Films z wielkim opóźnieniem zaczęło pościg za filmowym oddziałem Marvela. „Człowiek ze stali” z 2013 r. i tegoroczny „Batman v Superman” to dwa pierwsze filmy z zaplanowanej przez producentów serii. „Legion samobójców” jest trzecim. Tymczasem to wytwórnia komiksów, która stworzyła postacie między innymi Spider-Mana, Iron Mana i Kapitana Ameryki, pierwsza wpadła na pozornie wariacki pomysł. W epoce, gdy znaczna większość hitów kinowych to kontynuacje bądź restarty starych produkcji, Marvel Studios postanowiło doprowadzić do nowej skrajności: wypuścić do kin planowaną z dużym wyprzedzeniem (w 2014 r. publicznie ogłoszona została dokładna data premiery filmu zaplanowanego na 2019) serię adaptacji komiksów z kilkunastoma równorzędnymi bohaterami, których historie zazębiają się dziś już w 13 ukończonych filmach, 9 zapowiedzianych, a także w 4 różnych serialach telewizyjnych (przy wciąż wzrastającej liczbie planowanych) z akcją toczącą się również w jednym fikcyjnym uniwersum. Teraz DC próbuje doścignąć Marvela. Na nic jednak te starania, jeśli wytwórnia nie poprawi jakości swoich filmów, choćby poprzez poprawienie jakości opowiadanych historii.

Materiały prasowe Warner Bros. Entertainment Polska
Materiały prasowe Warner Bros. Entertainment Polska

Legion producentów

Po premierze „Człowieka ze stali” (2013) chęć właścicieli Supermana i Batmana do wykorzystania rosnącego zainteresowania superbohaterami była jasna. Między premierą „Iron Mana”(2008) i „Avengersów”(2012) Marvel Entertainment (dziś wykupiony za gigantyczne pieniądze przez molocha – Walt Disney Company) zanotowało znaczne zyski oraz kolosalny wzrost rozpoznawalności swoich marek. Ten komercyjny szał trwa już ósmy rok i Marvel, wliczając dwie tegoroczne premiery, wypuszcza średnio 1,75 filmu rocznie. Tempo produkcji sequeli jest oszałamiające i z każdym kolejnym zastanawiamy się, kiedy nastąpi tąpnięcie.

Dzisiejsza sytuacja biegnącego w tyle za Marvelem DC wydaje się wskazywać, że ta pierwsza kompania nasyciła w zupełności rynek adaptacji komiksów. Jakkolwiek „Człowiek ze stali” i „Batman v Superman” zarobiły na siebie, to jednak zyski były znacznie niższe niż konkurencji. Pierwszy z tych filmów zarobił 668 mln dol. przy budżecie 225 mln, drugi zaś, napędzany dwoma najsilniejszymi postaciami z komiksów DC, 872 mln przy podobnym budżecie. Marvel, przy podobnych nakładach, zarobił w sezonie 2013/2014 na „Iron Manie III” 1,2 mld, 1,4 mld na „Avengers II”(2015), oraz 1,1 mld na tegorocznym „Kapitanie Ameryce III”.

W tych okolicznościach fakt, że spośród filmów Marvela jedynie ekscentryczny „Ant Man” (2015) zarobił mniej niż film o Supermanie, jest dla DC cokolwiek kompromitujący. Jeśli wziąć pod uwagę, że doniesienia o zakazie dystrybucji „Legionu samobójców” w Chinach odbiera się jako wieści o katastrofalnych dla serii skutkach, możliwe, że migoce nam na horyzoncie widmo przedwczesnego końca filmowego uniwersum DC.

Materiały prasowe Warner Bros. Entertainment Polska
Materiały prasowe Warner Bros. Entertainment Polska

Parszywa narracja

Wydaje się jednak, że mieszkańcy Chin stracą niewiele na tym zakazie. Film, którego rozbudowana kampania reklamowa skupiała się głównie na urodzie Jareda Leto w roli Jokera i Margot Robbie jako Harley Queen, okazał się produktem pozbawionym choćby szczątków fabuły. Powoływanie się reżysera w wywiadach na „Parszywą dwunastkę” jako wzór dla „Legionu samobójców” stawia film Ayera tylko w gorszym świetle. Jest to tym bardziej przykre, że pierwsze pół godziny robi niezłe wrażenie. Wzorem klasyka z Lee Marvinem i Johnem Cassevetesem wstępna część „Legionu” poświęcona jest poznaniu licznej grupy antybohaterów i zarysowaniu okoliczności, w jakich niewdzięczna władza postanawia wykorzystać ich zdolności w celu wykonania samobójczej misji.

W długiej, lecz dynamicznie zrealizowanej sekwencji montażowej przeplatają się historie Deadshota (Will Smith), doktor Harleen Quinzel (Margot Robbie), Chato Santany (Jay Hernandez) oraz paru innych postaci, złodziei i morderców, którzy trafili do Belle Reve, mieszczącego się w Luizjanie więzienia o zaostrzonym rygorze. Ayer znakomicie posługuje się ironią, Deadshota wpierw przedstawiając jako zaangażowanego w pracę płatnego zabójcy, a następnie w towarzystwie jego uroczej córeczki w roli oddanego ojca. Reżyser świetnie wykorzystuje również muzykę – pierwsze ujęcia z więzienia Belle Reve za tło mają „House of the Rising Sun” w wykonaniu The Animals. Choć kto wie, czy to nie jest wpływ producenta, Zacka Snydera, który już w adaptacji „Strażników” (2009) znakomicie posługiwał się klasycznymi piosenkami w roli błyskotliwych cytatów. Muzyczna ironia dotyka również przeciwstawionych antybohaterom przedstawicieli władzy. Pierwsze pojawienie się Amandy Waller (Viola Davis), pracowniczki rządu USA, która odpowiada za stworzenie oddziału superzłoczyńców na usługach wojska, sygnalizuje utwór „Sympathy for the Devil” Rolling Stonesów.

Wszystkie starania, które zapowiadają film odważniejszy i bardziej obrazoburczy od „Deadpoola”, idą na marne, bo ktoś zapomniał napisać zajmującą fabułę. | Tomasz Rachwald

Jednak wszystkie te starania, które zapowiadają film odważniejszy i bardziej obrazoburczy od przereklamowanego „Deadpoola”, idą na marne, bo ktoś zapomniał napisać zajmującą fabułę. Doceniam zawartą w filmie obserwację, że rząd Stanów Zjednoczonych bohatersko walczy z przeciwnościami, które sam sobie stworzył. Osią konfliktu bowiem staje się tu walka z jedną z osób powołanych do legionu, zbyt potężną, aby Amanda Waller była w stanie ją okiełznać. Jednak ten główny wątek został napisany na kolanie, bez dbałości o sensowne motywacje czy o zainteresowanie widzów stawką, dla której uczestnicy walk na ulicach Midway City, do tej pory socjopatyczni egoiści, gotowi są oddać życie. W przywoływanej „Parszywej dwunastce” przedłużający się okres treningu jej członków czyni z nich małą społeczność, gotową oddać życie za siebie nawzajem. Niczego takiego nie ma w filmie Ayera, a jedna scena w barze, mająca uzasadnić przemianę socjopatów w zdolnych do poświęcenia żołnierzy, razi sztucznością. Ayer nie poświęcił dość uwagi motywacjom swoich bohaterów.

Materiały prasowe Warner Bros. Entertainment Polska
Materiały prasowe Warner Bros. Entertainment Polska

Nic oprócz poczciwej twarzy Willa Smitha, który nigdy nie zagrał negatywnej postaci, nie przekonuje, że Deadshot mógłby zmienić się z najemnego zabójcy w dobrego żołnierza w ułamku sekundy. Moralne rozterki Santany, piromana, nie objawiają się inaczej niż poprzez jego bezcelowe plątanie się na tyłach oddziału, gdzie nieudolnie udaje Gandhiego. Dawno też nie widziałem gorzej napisanego wątku romansowego niż ten, który stał się udziałem pułkownika Flaga (Joel Kinnaman) i doktor June Moone (Cara Delevigne – zmarnowanie tak zdolnej aktorki w tak złej roli woła o pomstę do Batmana).

Pułkownik Flag to osobny, godny pożałowania, wątek. Postać, która – jeśli trzymać się porównania z „Parszywą dwunastką” – ma w „Legionie samobójców” grać rolę Johna Reismana, potrzebuje wykonawcy o charyzmie Lee Marvina oraz czasu, aby jej wpływ na dowodzoną przez niego drużynę stał się widoczny. Kinnaman w tym filmie „błyszczy” charyzmą umierającej kijanki. Ani trochę nie pomaga mu fakt, że podczas gdy w oryginalnym filmie dwie trzecie jego długości poświęcono na pokazanie treningu i socjalizacji tytułowej dwunastki, legion samobójców z marszu niemal wypuszczony zostaje na wroga. Pułkownik nie otrzymuje tam najmniejszej szansy wykazania się zdolnościami przywódczymi, bo wszystko za niego załatwiają obdarzeni mocami podwładni.

Materiały prasowe Warner Bros. Entertainment Polska
Materiały prasowe Warner Bros. Entertainment Polska

Szereg dobrych błaznów zrzedł

W tym pozbawionym sensu chaosie najbardziej szkoda talentów Margot Robbie i Jareda Leto. Aktorka znana z „Wilka z Wall Street” jest perłą „Legionu samobójców”. Doskonale odegrała kochankę Jokera, byłą psychoterapeutkę tego nemezis Batmana, postać o szczególnie zwichrowanej osobowości. Jej ekstrawertyczne popisy uprzyjemniają ten skądinąd nużący film. Nie da się niestety tego samego powiedzieć o występie Leto (choć nie z jego winy). W produkcji reklamowanej przede wszystkim jako arena, na której wystąpi kolejne po Jacku Nicholsonie i Heathie Ledgerze wcielenie Jokera, postać ta nie gra absolutnie żadnej roli. Twórcy filmu zbyt dosłownie potraktowali twierdzenie, że śmiejący się psychopata powinien być czynnikiem wprowadzającym chaos. Zamiast – jak w „Mrocznym Rycerzu” Nolana – mieszać bohaterom w głowach, jest jedynie irytującym błaznem, przygłupim pieskiem, który złapał się czyjejś nogawki i szarpie ją, prowadząc do slapstickowego gagu. Czy tylko po to Jared Leto, jak się dowiadujemy, z oddaniem aktora szkoły Lee Strasberga, odmawiał kontaktu z innymi aktorami na planie i zaczytywał się w książkach o szamanizmie? Jeśli wziąć pod uwagę widoczny efekt jego pracy, była to strata czasu.

Wszystkie wady „Legionu samobójców”, sprowadzające się do zlekceważenia realizmu psychologicznego i pozbawienia bohaterów jakiegokolwiek kierunku rozwoju, nie są tak irytujące, jak tępe napuszenie „Batmana v Supermana”. W pewnym sensie więc możemy zaobserwować, że rozpędzająca się seria filmów DC uczyniła nieduży krok naprzód, jeśli chodzi o fabularną jakość wypuszczanych na rynek kinowy produktów. Brak czasu (lub chęci) oraz odpowiednich zabiegów narracyjnych, aby zainteresować widza występującymi w filmie bohaterami, czynią z filmu Ayera przelotny meteor, który zabłyśnie na sekundkę w światowych kinach, po czym zgaśnie zapomniany.

 

Film:

„Legion samobójców”, reż. David Ayer, USA, Kanada 2016.

 

*Ikona wpisu: materiały prasowe Warner Bros. Entertainment Polska