Na wstępie pragnę zaznaczyć, że podobnie jak Wojciech Sadurski od lat przyjaźnię się z Adamem Czarnotą. Różnimy się nieraz w poglądach, jednak w żaden sposób nie pomniejsza to naszego wzajemnego szacunku i przekonania o dobrej woli drugiej strony.
W wywiadzie z Adamem Czarnotą opublikowanym w „Kulturze Liberalnej” można dostrzec pewną nierównowagę między dwoma tonami wypowiedzi. Z jednej strony słyszymy ton bezstronności: żadna ze stron nie ma racji, to wszystko polityka, to, czego nam trzeba, to kompromis itp. Z drugiej – ton bezstronności przechodzi w wyraźną jednostronność. Nie usłyszymy ani słowa na temat intencji lub działań rządu, usłyszymy natomiast bardzo wiele o egoistycznej sprzedajności korporacji prawniczej, która z oczywistych względów będzie opierać się jakimkolwiek zmianom; o tym, że prawnicy nie służą już ludziom, że są oderwani od społecznej tkanki i że należy zrobić z tym porządek.
Ale jaki porządek? Należy ożywić społeczeństwo, które powinno zdać sobie sprawę z tego, że prawo jest polityczne, że wszystko jest do wzięcia i że to nie sądy, lecz obywatele mają interpretować prawo i mobilizować swoje własne zasoby. Ten drugi głos dominuje nad tym pierwszym i nie brzmi inaczej niż słowa Kornela Morawieckiego: „Nad prawem jest dobro narodu. Jeżeli prawo to dobro zaburza, to nie wolno nam uważać tego za coś, czego nie możemy naruszyć”.
Jako zwolennik państwa prawa odbieram tego rodzaju stwierdzenia z niepokojem. Oczywiście społeczeństwo powinno być aktywne, samo stawać w swojej obronie, działać we własnym imieniu itd. Jestem przecież entuzjastą społeczeństwa obywatelskiego i jestem nim od czasu, kiedy polscy dysydenci ponownie uświadomili światu, jak duże ma ono znaczenie. Ale ten dychotomiczny podział – na pozbawione skrupułów elity i potrzebujące, lecz zmanipulowane „społeczeństwo” – służy innym celom, a często są to cele niebezpieczne i jako takie właśnie zostały pomyślane. Należy tu podkreślić, że nie są to zamierzenia samego Czarnoty, sprzyja im jednak język przez niego używany.
Zawsze istnieją powody, dla których ludzie popierają skrajnych populistów. Rzecz jasna robią to też wtedy, kiedy czują, że nie wszystko idzie w dobrym kierunku. To nie czyni jednak tych, którzy wykorzystują te uczucia, najlepiej przygotowanymi do mierzenia się z nowymi wyzwaniami. Ameryka ma wiele problemów, ale nie sądzę, by Donald Trump był najlepszym na nie lekarstwem. Można też podać szereg innych przykładów, w tym część naprawdę tragicznych, o których żadnemu Polakowi nie trzeba przypominać. Czego bym zatem oczekiwał, to refleksji Czarnoty na temat intencji i działań tych aktorów, którzy wywołali te wszystkie kontrowersje oraz na temat zagrożeń i szkód dla instytucji, które moim zdaniem te działania przynoszą.
Zamiast tego w obu wypowiedziach profesora Czarnoty duży nacisk zostaje położony na analizę zachowania prawników i „społeczeństwa”. Ci pierwsi, zdaniem Czarnoty, w sposób (najpewniej) świadomy doprowadzili do demobilizacji tego drugiego, co należy odwrócić, bo prawo powinno wrócić do ludzi, to ludzie muszą odzyskać władzę. Zadziwiające dla mnie w tym populistycznym sposobie opisu sytuacji jest to, w jaki sposób konkretne, czysto polityczne postaci tej debaty zostały wyłączone z opisu. To brzmi dziwnie także dlatego, że wypowiedzi Adama Czarnoty w większości dotyczą polityki. Odnosząc się do starych (i nigdy dość przekonujących) argumentów z amerykańskiej tradycji krytycznych studiów prawa na temat jego niezdeterminowania, Czarnota stwierdza, że to wszystko, a zwłaszcza spór pomiędzy rządem a TK, to i tak polityka, niemająca nic wspólnego z prawem (mimo że sędziowie są jednocześnie krytykowani za zbytni legalizm). Tak naprawdę jednak samej polityki w tej charakterystyce nie ma.
Opowieść Czarnoty to mniej Hamlet bez Księcia Danii niż Makbet bez Lady Makbet. Czarnota przypisuje prawnikom złe i samolubne motywacje, pełen frustracji potencjał odnajduje w „społeczeństwie”, ale nie mówi ani słowa na temat motywacji, intencji i planów, nie mówiąc o działaniach Jarosława Kaczyńskiego i jego współpracowników. To wszystko sprowadza się zaś do bardzo specyficznego pojmowania polityki, polityki w czysto Schmittiańskim sensie, określanej jako wojna pomiędzy przyjacielem i wrogiem. Jestem zdumiony tym jak bardzo schmittiańskie ataki na liberalizm przypominają współczesne postawy antyliberalne. Wyobrażam sobie, że Schmitta czyta także Kaczyński, ich rozumienie polityki jest przecież niemal identyczne:
„Specyficznie polityczne rozróżnienie, do którego można sprowadzić wszystkie polityczne działania i motywy, to rozróżnienie przyjaciela i wroga […] W sensie egzystencjalnym on jest tym innym, jest obcy i to w zupełności wystarcza, aby określić jego istotę. Dlatego w ekstremalnym przypadku może dojść do konfliktu, którego nie da się rozstrzygnąć za sprawą przyjętych z góry generalnych unormowań ani przez wyrok jakiejś trzeciej, a więc «niezaangażowanej», bezstronnej osoby”. [„O pojęciu polityczności”, przeł. Marek Cichocki]
Z którym fragmentem powyższych rozważań Kaczyński by się nie zgodził?
To, co mnie niepokoi – co wręcz wydaje mi się obrzydliwe – w wypowiedziach Kaczyńskiego, Ziobry, Pawłowicz, Piotrowicza i innych, to ta schmittańska z ducha determinacja do postrzegania i faktycznie dzielenie społeczeństwa na przyjaciół i wrogów. Nie ma tu wolnej przestrzeni na rozmowę i nie ma poważniejszych różnic w poglądach lub widzeniu problemów. Jest jedynie wrogość i złośliwość przeciwstawiona czystości motywów oraz tylko jeden zwycięzca, który ma prawo pozostać na placu boju. Jakakolwiek wewnętrzna opozycja dla „dobrej zmiany” pochodzi od Polaków „gorszego sortu”, jest równoznaczna z „rebelią” itp., itd.
W tej koncepcji polityki, która jest tak bliska także Orbánowi i Erdoğanowi, „społeczeństwo” traktowane jest jak slogan, przedmiot i jako narzędzie, które należy mobilizować, bynajmniej nie jako podmiot lub aktor posiadający swoje własne prawa. Należy „społeczeństwo” podburzyć przeciwko „elitom”, zmanipulować. Takie podejście staje się czymś oczywistym, kiedy obserwuje się sposób, w jaki PiS traktuje kogokolwiek, kto poważy się na krytykę jego działań.
To, co mnie niepokoi – co wręcz wydaje mi się obrzydliwe – w wypowiedziach Kaczyńskiego, Ziobry, Pawłowicz, Piotrowicza i innych, to ta schmittańska z ducha determinacja do dzielenia społeczeństwa na przyjaciół i wrogów. | Martin Krygier
Polityczna logika tego poglądu na świat i takiego rozumienia polityczności zakłada jedność władzy nieograniczonej przez niezależne instytucje. Taki obraz wyłania się z retoryki i ataków na niezależność nie tylko TK, lecz także mediów, służby cywilnej itd. Nie należy skupiać się tylko na jednej instytucji, takiej jak Trybunał, skoro natarcie ma charakter systemowy. Poszczególne jego elementy łączy odrzucenie niezależności wszystkich instytucji, które mogą monitorować decyzje egzekutywy: należy je albo przejąć (jak media publiczne), albo osłabić (jak TK) lub – idealnie – zastosować obie strategie równocześnie, czego TK jest znów dobrym przykładem.
I nie chodzi tu o jakąś szczególną cechę tej lub innej instytucji – chodzi o samo istnienie niezależnych instytucji jako takich. Jak zauważył Jan Werner Müller, pisząc o Kaczyńskim i Orbánie: „[…] zwolennicy autorytaryzmu nie mogą poprzestać jedynie na prowadzeniu wojen kulturowych. Muszą także przejąć instytucje, takie jak sądownictwo i media. Im szybciej będą zmieniać struktury instytucjonalne, tym lepiej będą przygotowani na nieprzychylną zagraniczną krytykę”. Te działania idą ręka w rękę z umyślnym osobistym poniżaniem członków instytucji, które nie chcą się podporządkować, i zadziwiającą personalizacją polityki w Polsce, zarówno jeśli chodzi o metody, jakie stosuje się do ataku na przedstawicieli poszczególnych instytucji, jak i sposób, w jaki Kaczyński rządzi krajem, bez jakiegokolwiek instytucjonalnego tytułu prawnego i za pomocą wydrążonych z charakteru ludzi.
Wracając jednak do samego Trybunału, do którego działań Adam Czarnota nie ma cierpliwości i widzi w nim jedynie czystą politykę i obronę własnych interesów. Co jednak jeśli jedną z rzeczy, której należy naprawdę obawiać się w polityce jest arbitralna władza i że z tego właśnie powodu rządy prawa są tak ważne? Jak powinien był zachować się sąd, który stał się przedmiotem długotrwałych ataków, szkalowania i lekceważenia jego orzeczeń przez egzekutywę i legislaturę kraju? Powinien był powiedzieć: „Tak, to prawda, jesteśmy tylko grupką kolesi, tak jak i wy; spotkajmy się i pogadajmy”? Nie, myślę, że sąd był zobowiązany do obrony integralności instytucji i Konstytucji, ponieważ, jak słusznie przypomina Czarnota, prawo samo w sobie pozbawione jest władzy. Kiedy znajduje się w niebezpieczeństwie, potrzebuje orędowników i obrońców.
A napaść na Trybunał, od samego początku, zanim jeszcze TK mógł wydać wyrok w sprawie sędziów wybranych przez PO, jest moim zdaniem zdecydowanym atakiem na wartości rządów prawa – które ponad wszystko wymagają miarkowania i łagodzenia zamierzeń władzy. Te wartości nigdy nie miały dużego wpływu na sprawujących władzę w tej części świata, dlatego zasługują na każdą formę wsparcia. PiS takiego wsparcia im nie daje.
[Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Rae Allen; Źródło: Flickr.com]