Komuna, w rzeczy samej, nie umarła. Żyje w ich sercach. Patrzy na świat ich oczami. Mówi ich głosem. Bo kto właściwie wykrzykuje to, z punktu widzenia zdrowego rozsądku, horrendalnie głupie hasło? Wciąż żywy „człowiek radziecki”. Homo sovieticus.
Zdmuchnijmy kurz z tej zapomnianej, nieco symbolicznej figury. Pojęcie „człowieka radzieckiego” stworzył Aleksander Zinowiew, chcąc przy jego pomocy opisać specyficzny typ jednostki ukształtowany przez sowiecki reżim. Był to więc uzależniony od władzy konformista, całkowicie niezdolny do samodzielnego myślenia. Ktoś, kto preferuje, aby o wszystkim rozstrzygnął za niego Autorytet – a więc, w kontekście radzieckim, partia komunistyczna. Równie dobrze mógłby to jednak być wódz, Kościół lub państwo. Kiedy takiego Autorytetu (jednego jedynego, pisanego przez duże „A”) zabraknie, „człowiek radziecki” nie wie zupełnie, co i jak ma robić. Wypatruje więc z niecierpliwością kogoś, kto wybawi go od „nieszczęsnego daru wolności”.
Na polskim gruncie postać homo sovieticusa spopularyzował ks. Józef Tischner. W jego opisie polski „człowiek radziecki” „był stałym towarzyszem chrześcijanina. Tak jak przenikał w głąb komunistycznej partii, przenikał również do wnętrza kościołów. Tam «konsumował» środki do życia doczesnego, tu «konsumował» środki zabezpieczenia na życie wieczne. Można go było poznać po szczególnym typie nieodpowiedzialności, która nie była prostym brakiem odpowiedzialności, ale nieodpowiedzialnością z pretensjami. Zawsze pełen roszczeń, zawsze gotów do obwiniania innych, a nie siebie, chorobliwie podejrzliwy, przesycony świadomością nieszczęścia […]”.
„Nieszczęście” to słowo-klucz do psychologicznej zagadki, jaką jest homo sovieticus. W większości przypadków jest to człowiek autentycznie skrzywdzony lub chociaż daleki od bycia beneficjentem panujących stosunków społecznych. Jego frustracja nie jest więc pozbawiona podstaw. Ale forma, jaką przybiera, sprawia, że z sovieticusem bardzo trudno jest rozmawiać. A to dlatego, że w gruncie rzeczy kocha on swoje nieszczęście. Jeżeli nie jest dla niego dostatecznie wyraźne, aktywnie je przywołuje. W głębi duszy pragnie, aby nadeszło. Szuka egzaltacji, mocnego przeżycia, sakralnego wstrząsu. Więcej: potwierdzenia, że jego porażka w gruncie rzeczy jest zwycięstwem. Że jeżeli nie udało mu się w życiu, to dlatego, że był cały czas przykładem moralnej niezłomności. Że świat go oszukał, bo on odmówił uczestnictwa w świecie, którym rządzi fałsz. Również jego idole, jego autorytety, to wielcy przegrani. Dobrowolnie – ba! z zapamiętaniem – obsadzają się w roli ofiar. Przykładem: obrzucana nieustannie błotem toruńska rozgłośnia radiowa, opluwany prezydent, spychane na margines „niezależne” media oraz ich samozwańczy herosi – „publicyści wyklęci”.
Trzeba to sobie powiedzieć bardzo wyraźnie: homo sovieticus występuje dziś w Polsce głównie w przebraniu homo anti-sovieticusa. Na poziomie werbalnym jest jednoznacznie antykomunistyczny. Na poziomie zachowań stanowi jednak idealnie „upaństwowioną” jednostkę, ślepo oddaną swej politycznej religii. Czy przedmiotem kultu będzie „Smoleńsk”, „Jarosław-Polskę-zbaw” czy „Polska dla Polaków” – jest to rzeczą drugorzędną. Podobnie jak to, czy wrogiem będzie „układ”, spowici mgłą tajemnicy twórcy zamachu czy antypolski establishment. Bez względu na obiektywnie panujące warunki, sovieticus zawsze znajdzie sobie jakichś „komunistów” odpowiedzialnych za jego opłakany los. Egzaltacja wokół spraw narodowych jest metodą funkcjonowania współczesnej mentalności sowieckiej.
Dziwne to połączenie. Ale, jak mi się zdaje, nieprzypadkowe. Tkankę „człowieka radzieckiego” łatwo można bowiem połączyć ze specyficznie polskim genem martyrologicznym. Jedynie pozornie są one sobie krańcowo przeciwne. W praktyce szalenie mocno się wspierają. W obu przypadkach mamy do czynienia z perwersyjnym umiłowaniem klęski. Z tym samym przekonaniem, że cierpienie to znamię moralnej wyższości. Z jednakową pogardą dla kalkulacji zysków i strat oraz moralnego niuansowania. Nie dajmy się więc zwieść temu, że śpiewa patriotyczne pieśni, nosi krucyfiks na szyi i wymachuje biało-czerwoną flagą. Dzisiejszy homo sovieticus jest Polakiem najlepszego sortu. Zresztą, samo dzielenie Polaków na „sorty” (czyli „klasy”) jest wzorcowym wyrazem radzieckiej mentalności.
„Najłatwiej wodzić ludzi za nos moralnością” – pisał Fryderyk Nietzsche. W rzeczy samej. Najłatwiej wmówić im, że zostali oszukani, że ktoś ich okradł oraz że stało się tak ze względu na ich krystaliczną uczciwość. Co można dać tym, którzy posiadają bardzo niewiele, niemal nic? Najłatwiej obdarować ich poczuciem moralnej wyższości. Wpoić przekonanie, że za wszelkie zło, jakie ich spotkało, odpowiedzialni są jacyś „oni”. Oraz że „my” się z nimi rozprawimy.
Oto tabletka moralistycznej polityki, która gładzi grzechy świata. A kiedy już się ją sovieticusowi poda, nie potrzeba dawać mu wiele więcej. Nie jest konieczna sprawnie działająca służba zdrowia czy administracja publiczna. Nie ma znaczenia jakość edukacji ani dróg i autostrad. Nie jest ważne, jak działają sądy, a tym bardziej – jakieś wydumane trybunały. To przecież tylko inne imiona „ciepłej wody w kranie”. Tymczasem do popicia wspomnianej tabletki wystarczy woda zimna.
Na koniec jeszcze jedna uwaga. Nie piszę tego wszystkiego przeciwko homo sovieticusowi (mimo że za nim nie przepadam). Nie piszę również w przekonaniu, że jestem kimś lepszym, bardziej moralnym. Nie jestem. Zwracam się natomiast przeciwko tym wszystkim, którzy polskiego sovieticusa A.D. 2016 hodują i którzy dbają, by nie stał się aby mniej „radziecki”. Ich działanie jest jednak, obawiam się, dobrze przemyślane i całkowicie racjonalne. W rzeczy samej: gdy sovieticus poczuje, że dorobił się czegoś swojego (a nie, że dostał to od państwa) oraz gdy nabierze przekonania, że moralne racje mogą być podzielone – kto wie, na kogo zagłosuje?
* Fot. wykorzystana jako ikona wpisu Mohylek [CC BY-SA 3.0] Źródło: Wikimedia Commons