Florence Foster Jenkins bez wątpienia była interesującą osobą. Była też złą śpiewaczką. Bardzo złą – co udowadniają jej zachowane nagrania – ale (oceniając moim niefachowym uchem) nie aż tak beznadziejną, jak zostało to ubarwione w filmie Stephena Frearsa. Porywała się na jedne z trudniejszych arii operowych i fałszowała niemiłosiernie. Nikt by dziś o tym nie pamiętał, gdyby nie fakt, że była wystarczająco bogata, aby obdarowywać swoich przyjaciół nagraniami zawierającymi jej interpretacje klasyków Mozarta, Delibesa, Straussa II i Féliciena Davida. Tak jak Ed Wood dla kina, tak w kategorii śpiewu właśnie ona stała się więc symbolicznym przypadkiem nieumiejętności pogodzenia chęci z talentem, braku rozsądku, ale też uporu i zapału, z jakimi osoby pozbawione umiejętności oceny własnych ograniczeń podążają za swoimi pasjami. Z reżysera „Planu 9 z kosmosu” Tim Burton umiał w swoim filmie biograficznym z 1994 r. uczynić postać fascynującą. Patrona dziwaków, świętych szaleńców za nic mających rzeczywistość. W odegranej przez Meryl Streep postaci bogatej seniorki jest tymczasem coś na tyle odpychającego, że trudno mi wzbudzić w sobie sympatię wobec jej dziwactwa.
Słudzy jednej pani
Urodzona w 1868 r. Jenkins, jedna z około 4 tys. milionerek i milionerów w międzywojennym Nowym Jorku, od dziecka należała do amerykańskiej elity. Mimo późniejszych scysji rodzinnych odziedziczyła po śmierci ojca w 1909 r. fortunę, która pozwoliła jej realizować swoje muzyczne pasje. Wpierw dała się poznać socjecie jako mecenaska muzyków, wkrótce zaczęła uświetniać spotkania swojego Verdi Clubu własnymi recitalami. Grono jej słuchaczy powiększało się – z niejednoznacznych przyczyn. Starannie wyselekcjonowana grupa widzów składała się ze snobów pragnących zaświecić światłem odbitym od dolarów „artystki”, ale również z grupy prawdziwych miłośników muzyki, stanowiących być może pierwsze w nowoczesnej historii grono prześmiewców szukających dzieł sztuki „tak złych, że aż dobrych”. W każdym razie St. Clair Bayfield, jej impresario i życiowy partner, dbał o nieobecność na tych występach osób, które mogłoby o talencie Florence wyrazić się negatywnie. Układ ten trwał harmonijnie aż do 1944 r., kiedy nawet St. Clair nie mógł powstrzymać spontanicznych reakcji 2 tys. słuchaczy w Carnegie Hall, którą Foster Jenkins zarezerwowała na swój pierwszy w pełni publiczny występ. Pięć dni po tym wydarzeniu zmarła w wieku 76 lat. Film Frearsa opowiada o całym poprzedzającym jej śmierć roku.
Żadne poważne przeszkody nie stoją na drodze Florence. Jedyną możliwą „porażką” będzie, jeśli ktoś urwie się z tego łańcucha uległości trzymanego przez milionerkę i powie prawdę. | Tomasz Rachwald
Tylko o czym „Boska Florence” tak naprawdę opowiada? O dążeniu do realizacji swoich marzeń? Z filmu Frearsa zdaje się wynikać, że – oprócz syfilisu – wszystko, co posiadała bohaterka, zawdzięczała pieniądzom. Obficie przekupywany przyjaciel, szanowany dyrygent i prywatny nauczyciel śpiewu w jednej osobie chwali ją namiętnie, chociaż nie ma dość przyzwoitości, żeby przychodzić na jej występy. Utrzymanek, angielski bawidamek spełnia wszystkie jej zachcianki i kupuje pochlebne recenzje w nowojorskich gazetach. Producent płyt nagrywa jej wszystko i cokolwiek bez mrugnięcia okiem, jeśli dostanie wynagrodzenie. Nie ma w tym żadnej trudności – żadne poważne przeszkody, które mogłyby widza zająć, nie stoją na drodze Florence. Jedyną możliwą „porażką” w tym układzie będzie, jeśli ktoś urwie się z tego łańcucha uległości trzymanego przez milionerkę i powie prawdę. Sprawia to, że pod koniec filmu zacząłem kibicować reporterowi „New York Post”, który jak na złość kreowany jest przez Frearsa na postać negatywną.
Czy może jest to film o moralności żyjących z pani Foster Jenkins pijawek? Również nie. Frears razem z Hugh Grantem robią tu wiele, aby z St. Claira Bayfielda uczynić personę sympatyczną. Niewymuszony wdzięk zasuszonego pięćdziesięciolatka o twarzy dziecka jest niemal taki sam, jak dwadzieścia lat temu, kiedy Anglik grał w „Czterech weselach i pogrzebie”. St. Clair pięknie łże i równie uroczo o łgarstwach opowiada, nawet dostaje od twórców filmu mały monolog, dla Granta niemal autobiograficzny, o aktorze, który w obliczu swoich ograniczeń rezygnuje z ambicji. Możemy niemal dać się przekonać o autentycznym przywiązaniu zarządcy majątku pani Jenkins do „przyjaciółki”. Co innego jednak postać pana McMoona, pianisty akompaniującemu „diwie”. Znany z „Big Bang Theory” Simon Helberg (w serialu Howard Wolowitz, ten z okropną grzywką) daje żenujący spektakl tików, zakłopotanych uśmiechów, sztywnych ramion i desperacji. Nie wiadomo dlaczego Meksykanin z Durango w filmie staje się małostkową parodią Władysława Szpilmana jako żydowskiego artysty w matni. Jego końcowy triumf nie zasługuje na gratulacje. Bo czego tu gratulować? Oszukania bezdzietnej staruszki metodą „na wnuczka”?
Jęki muzyki
Nawet bezwarunkowa miłość Jenkins do muzyki nie daje się w „Boskiej Florence” obronić. Nie chodzi nawet o brak talentu bohaterki śpiewaczki. Tim Burton razem z Johnnym Deppem pokazali już – jak wspominałem – w „Edzie Woodzie”, że dzieje rozentuzjazmowanego partacza mogą być inspirujące. Burton w swoim filmie zdawał się podzielać entuzjazm swojego bohatera do pokracznej estetyki, dziwnej wrażliwości, która wykracza poza granice kampu, będąc ostentacyjnie i na serio robionym filmem pełnym błędów w sztuce. „Ed Wood” prześmiewczo rozgrywał kliszę filmu biograficznego, jaką jest walka pojedynczego bohatera – marzyciela owładniętego przez muzy – z nieczułą machiną produkcji rozrywki. Stephen Frears zrobił na odwrót – kliszę potraktował serio, a na ośmieszenie skazał swoją bohaterkę. Na dodatek scenarzysta „Boskiej Florence”, Nicholas Martin, jednym idiotycznym ruchem zepsuł film do reszty, zmieniając okoliczności finałowego recitalu w Carnagie Hall. Bez podstaw w prawdziwej historii otwarty biletowany koncert zamienił w widowisko, na które bohaterka rozdaje tysiąc miejscówek żołnierzom na przepustce z wojny. Buduje tym karkołomną paralelę między nimi a nią, puentowaną słowami: „są idee, za które warto umrzeć”. Niejasny jest też cel, dla którego wprowadzona do akcji zostaje pewna „dama lekkich obyczajów”, dyrygująca owacją na stojąco. Co to jest? Występek bijący brawo cnocie? Ukryta cnota oddająca hołd szczerości? O cokolwiek by chodziło, brawa te nie przynoszą satysfakcji, jeśli nie wiadomo, komu naprawdę są przeznaczone i za co (de facto są za nic i dla nikogo).
Największym problemem, jaki towarzyszył mi podczas seansu, jest bezcelowość „Boskiej Florence”. Nie trzeba kręcić dwugodzinnego filmu, żeby powiedzieć, że bogacze są ekscentryczni. Napisanie tej sentencji zajęło mi mniej niż minutę, Frearsowi na nic więcej nie starczyło taśmy. Mamy więc truizmy pozbawione grama refleksji, co staje się ostatnio motywem przewodnim biopików z Meryl Streep. „Żelazna Dama” nie sproblematyzowała żadnego elementu biografii Margaret Thatcher i służyła wyłącznie popisowi aktorskich chwytów i umiejętności technicznych działu charakteryzacji. „Julie i Julia” nie powiedziała o Julii Child zupełnie nic, oprócz tego, że dobrze gotowała i miała ładny uśmiech. Stąd wypływa zaznaczony już problem mojej antypatii do bohaterki filmu. Twórcom nie udało się uwypuklić żadnej cechy milionerki, która uczyniłaby z niej kogoś, kto przykuwa uwagę. Pieniądze – to wszystko, co ma. Za mało, żeby zainteresować
Uwagę publiczności do nowego obrazu zawsze przyciąga natomiast obecność w nim Meryl Streep. Nie inaczej jest w tym przypadku. Ja z kolei należę do grupy osób, dla których seria filmów z nią roli głównej nie jest równoznaczna z końcem problemu braku ról dla hollywoodzkich aktorek po czterdziestce. Po prostu jedna gwiazda zmonopolizowała wciąż wąską specjalizację. Ponadto Streep ostatnią ciekawą rolę zgrała osiem lat temu w „Wątpliwości”, a recenzowany tu występ, tak jak kilka poprzednich, nie wyróżnia się niczym szczególnym. Być może to wina scenariusza, aktorka nie miała czego grać, więc skupiała się na robieniu min i na – niełatwej dla zdolnej śpiewaczki – sztuce umiejętnego fałszowania. Rezultat jej pracy jawi się więc tak samo jak cały film: pozbawiony finezji, celu i emocji.
Film:
„Boska Florence”, reż. Stephen Frears, USA, Wielka Brytania 2016.
*Ikona wpisu: zdjęcie z filmu „Boska Florence”, dystrybucja Monolith Films