Wraz z dekretem Bolesława Bieruta z 1945 r., a także późniejszą praktyką odbierania nieruchomości i gruntów przedwojennym właścicielom, dokonało się wiele niesprawiedliwości. Jednocześnie jednak – abstrahując od charakteru i zamierzeń ówczesnej władzy – należy pamiętać o ówczesnej konieczności ułatwienia odbudowy miasta leżącego w gruzach. Z dzisiejszego punktu widzenia porządek powojenny wydaje się czymś trwałym, zarówno pod względem materialnym, jak i prawnym. Oczywiście, trzeba mówić wyraźnie, że stało się bardzo źle, iż III Rzeczpospolita, demokratyczne państwo prawa, nie umiała przez ponad 25 lat zadbać o dobro swoich obywateli, których rodziny ucierpiały u zarania Polski Ludowej. Tak jak nie umiała dostatecznie rozstrzygnąć o przyszłości tysięcy lokatorów komunalnych, żyjących w budynkach, do których mogłyby wystąpić roszczenia – i przez brak systemowych rozwiązań, pozostawionych de facto w szarej strefie.
Brak refleksji i proceduralne zaniedbania doprowadziły nie tylko do potężnego kryzysu legitymizacyjnego władz miasta w 2016 r., a nie tylko do naginania czy wręcz łamania prawa. To jak przebiegała reprywatyzacja – nie bez kozery nazywana „dziką” – w Warszawie, ale i w innych miastach, doprowadziło też do dramatów konkretnych ludzi oraz – zapewne – utraty przez nich wiary w elementarną sprawiedliwość, której strzec ma państwo, miasto i sądy.
Jakakolwiek nowa, bardziej całościowa ustawa działać musi jako gilotyna, która zdecydowanym cięciem – autorytatywną decyzją polityczną – przetnie istniejący stan rzeczy. | Łukasz Bertram
Od kilku lat wzrastała świadomość skali dziejącej się patologii. Wysiłki aktywistów miejskich i dziennikarzy sprawiają, iż jasne staje się, że dziś ustawa reprywatyzacyjna jest konieczna. Nie tylko dlatego, aby choć częściowo przywrócić sprawiedliwość pogwałconą 70 lat temu, lecz także by zabezpieczyć porządek i ukrócić nieprawości dokonywane współcześnie. Być może bagno złej woli i/lub nieudolności, które zostało odsłonięte przy okazji ostatnich ustaleń medialnych, stwarza konieczność myślenia i działania bardziej radykalnego niż dotychczas, idącego dalej niż np. założenia małej ustawy reprywatyzacyjnej z ubiegłego roku.
W takim świetle jakakolwiek nowa, bardziej całościowa ustawa działać musi jak gilotyna, która zdecydowanym cięciem – autorytatywną decyzją polityczną – przetnie istniejący stan rzeczy. Musi to być cięcie, które będzie wyraźnym sygnałem, że dotychczasowy stan rzeczy był zły.
Co robić?
Podejmując na nowo kwestię reprywatyzacji w Polsce, wobec wspomnianych wyżej niesprawiedliwości okresu powojennego oraz niespójnej i pozbawionej wizji polityki po roku 1989, warto rozważyć ewentualne przyszłe zmiany w kontekście przywrócenia warunków sprawiedliwości. Sprawiedliwość z punktu widzenia liberalnego, nie może opierać się na dogmatycznie – a jednocześnie mgliście – pojmowanych założeniach, takich jak absolutny prymat którejkolwiek formy własności. Etyczne drogowskazy określające powinności w obrębie wspólnoty powiązane muszą być z realistyczną, czasem wręcz minimalistyczną praktyką; idea sprawiedliwości z codzienną pracą nad tym, by jej braki uczynić nieco bardziej znośnymi.
Dopiero wychodząc od tych ogólniejszych założeń, można przedstawić katalog bardziej konkretnych rozwiązań, które powinny albo znaleźć się w ustawie reprywatyzacyjnej, jaką chcielibyśmy widzieć, albo przynajmniej zostać poważnie przemyślane. Nie wystarczy słusznie zapisana w ustawie z poprzedniego roku zasada, która ma ukrócić dokonywanie reprywatyzacji metodą „na kuratora”, czyli przez osoby rzekomo występujące w imieniu zaginionych właścicieli, co do których istnieje właściwie zerowe prawdopodobieństwo pozostawania przy życiu (chociażby z uwagi na rok urodzenia). Mało kontrowersyjny i tym samym nie wart dłuższego omawiania jest chyba również pogląd, iż wypłacane przez miasto odszkodowania za straty ponoszone przez nowych właścicieli przed aktem zwrotu nieruchomości są skandalem. Poważnie przemyśleć należy zatem co najmniej następujące kwestie.
Po pierwsze, całkowite zablokowanie, a nie jedynie ograniczenie, możliwości handlu roszczeniami oraz wykupywania roszczeń od realnych spadkobierców. Należałoby przy tym odrzucić argumenty, iż stanowiłoby to ograniczenie swobodnego dysponowania swoją własnością (np. przez przysłowiowe staruszki-spadkobierczynie). Praktyka pokazała, że takie zabiegi, nawet jeśli zgodne z literą obowiązującego prawa, czynią szkodę społeczną i są zwykłym nadużyciem. Należy więc pójść dalej, niż czyni to mała ustawa reprywatyzacyjna, która jedynie nakłada obowiązek notarialny na taką transakcję między spadkobiercą a wykupującym roszczenia. Jedynym, który mógłby występować o zwrot jakiejkolwiek nieruchomości, byłby bezpośredni spadkobierca. Idzie za tym założenie, że odzyskiwana nieruchomość stanowi dla występującego o zwrot nie tylko wartość materialną, lecz także symboliczne zadośćuczynienie.
Po drugie, możliwe do pomyślenia są sytuacje, że o zwrot wystąpi formalnie realny spadkobierca, ale w rzeczywistości za jego plecami czai się – i pociąga za sznurki – ktoś gotów do przejęcia od niego tej nieruchomości (np. na drodze transakcji po zwrocie). Należy więc rozważyć wprowadzenie pewnego okresu karencji, w którym nie można danej nieruchomości odsprzedać czy wydzierżawić. Łatwo bowiem wyobrazić sobie sytuację, w której owa osoba, być może naiwna, czy po prostu słabo orientująca się w rynkowej wartości nieruchomości i przepisach prawnych, zostanie zmanipulowana przez kogoś, kto najpierw we wszystkim „pomoże”, by następnie zawrzeć korzystną dla siebie umowę poza jakąkolwiek kontrolą.
Oczywiście, takie rozwiązanie rodziłoby – do spółki z punktem pierwszym – zasadne wątpliwości co do stopnia ograniczenia swobody dysponowania swoją własnością. Dotyczy to zarówno sytuacji, gdy np. spadkobierca traktuje odsprzedaż jako zabezpieczenie sobie godnej starości, jak i działań motywowanych w inny sposób. Zadać można również pytanie o to, czy odium mniejszości, jaką stanowią czyściciele kamienic i podobne im przypadki, ma spadać na wszystkich potencjalnych uczestników transakcji na rynku nieruchomości. Z drugiej jednak strony, czy skala patologii i ludzkich dramatów związanych z dziką reprywatyzacją nie uprawnia do zadekretowania swego rodzaju opcji zerowej, czyli do przejścia nad tymi wątpliwościami do porządku dziennego – po prostu.
Po trzecie, bezdyskusyjne wyłączenie z reprywatyzacji wszelkich nieruchomości, w których obecnie istnieją i działają instytucje użyteczności publicznej: placówki oświatowe, zdrowotne, kulturalne. Ma to znaczenie fundamentalne, zarówno dla poważnego myślenia o państwie, jak i dobru wspólnym oraz budowie społeczeństwa obywatelskiego. Podobny zapis znalazł się w małej ustawie reprywatyzacyjnej, warto jednak zwrócić uwagę, że mowa jest tam o możliwości odmowy takich zwrotów, nie zaś o ich pełnym zablokowaniu. Można to rozpatrywać w kategoriach pozostawienia lekko uchylonej furtki. Tymczasem w wypadku takich lokalizacji możliwy powinien być jedynie zwrot określonej kwoty finansowej.
Po czwarte, konieczność ochrony dotychczasowych lokatorów zwracanych nieruchomości. Dziś nierzadko znajdują się oni na z góry przegranej pozycji, bezradni wobec działań nowych właścicieli i obojętności odpowiednich władz i instytucji. Sprawa śmierci Jolanty Brzeskiej jest tu ważnym memento. A zatem – potrzebne jest ułożenie reguł, do których stosowania się nowy właściciel będzie zobowiązany. Przykładowo, może to być zakaz podwyżek czynszu. W tym miejscu rodzą się, rzecz jasna, kolejne wątpliwości. Czy niemożność podwyżek czynszu nie sprawi, iż nowych właścicieli nie stać będzie na konieczne remonty? I czy rezultatem nie będzie kumulacja kapitału w rękach wąskiej grupy „kamieniczników”, których będzie stać na poniesienie takich kosztów? Tutaj jednym z przynajmniej cząstkowych rozwiązań byłoby uruchomienie tanich kredytów dla spadkobierców, przeznaczonych na tego typu inwestycje. Należałoby również zastanowić się nad rozwiązaniami gwarantującymi podmiotowość lokatorów w relacji z właścicielem np. w postaci obligatoryjnych konsultacji jego przyszłych działań dotyczących nieruchomości.
***
Stawianie przez nas problemu reprywatyzacji głównie w planie politycznym i etycznym nie może oznaczać ucieczki od pytań natury ekonomiczno-prawnej. Warszawska reprywatyzacja ostatnich lat ujawniła przewagę handlarzy roszczeniami nad administracją miejską, wątpliwą moralnie postawę części prawników, wreszcie – kłopot z państwem, które wydaje się otwierać parasol ochronny nad rozwijającą się patologią.
Nie wzywam przy tym do pogardy dla prawa, powagi jego paragrafów i procedur. Trzeba natomiast uznać, iż grunt, po którym dziś się poruszamy, jest tak bagnisty, że jego osuszenie może wymagać czegoś więcej niż tylko powierzchownego drenażu.
Współpraca: Karolina Wigura.