Wybory do Rady Ustawodawczej w Hongkongu wypadły równocześnie ze szczytem G20 w Hangzhou (w niedzielę, 4 września). Nic więc dziwnego, że spotkanie przywódców świata medialnie przyćmiło głosowanie w byłej kolonii brytyjskiej. Zwłaszcza kontynentalne media chińskie nabrały wody w usta i w dzień wyborów mieszkaniec ChRL właściwie nie miał szans, żeby dowiedzieć się, że w stanowiącym część jego ojczyzny Hongkongu obywatele stoją w wielogodzinnych kolejkach do urn. Długość kolejek przed lokalami wyborczymi (niektóre zniknęły dopiero o trzeciej nad ranem) pokazały, że mieszkańcy Pachnącego Portu, pomimo przypisywanej im bierności politycznej i dbałości jedynie o stan portfeli, chcą mieć wpływ na skład Rady Ustawodawczej (tzw. LegCo – Legislative Council), odpowiednika parlamentu, i móc współdecydować o losie swojej małej ojczyzny. Potwierdzają to dane: według Electoral Affairs Commission w głosowaniu wzięło udział 58 proc. uprawnionych (w 2012 r. frekwencja wyniosła 53 proc.), czyli ponad 2,2 mln ludzi. Zgodnie z miejscowym prawem wyborczym nie istnieje możliwość głosowania korespondencyjnego ani wcześniejszego oddania głosu.
System wyborczy i sposób wyłaniania władz w Hongkongu należy chyba do dziwniejszych na świecie. Jest to połączenie głosowania powszechnego i systemu wyznaczania delegatów przez ok. 200 tys. osób z czterech grup: biznesu i przemysłu, wolnych zawodów, pracowników (to przedstawiciele związków zawodowych, rolników, związków religijnych, NGO-sów, świata sztuki, mediów, wydawców) i partii politycznych, wśród których największe znaczenie mają oczywiście reprezentanci biznesu i przemysłu. W 70-osobowym LegCo jedynie 35 miejsc jest obsadzanych dzięki bezpośrednim głosom obywateli, resztę zajmują wytypowani przez przedstawicieli kandydaci. Większość LegCo stanowią tradycyjnie przedstawiciele partii, zbiorczo nazywanych „prochińskimi”, a mniejszość – przedstawiciele partii nazywanych „prodemokratycznymi”.
W wyniku niedzielnych wyborów w radzie pojawi się (zaprzysiężenie nastąpi 1 października) nowa siła i świeża krew – pięciu przedstawicieli tzw. ruchów niepodległościowych. Mimo że Pekin nie dopuścił do kandydowania kilku kandydatów otwarcie postulujących niepodległość miasta bądź domagających się powrotu do Wielkiej Brytanii poprzez wprowadzenie wymogu podpisania deklaracji uznającej przynależność Hongkongu do ChRL, obywatele zagłosowali na innych kandydatów otwarcie kwestionujących przyszły status miasta. Członkiem rady został m.in. 23-letni Nathan Law (najmłodszy w historii LegCo), jeden z aktywistów związanych z Ruchem Parasolkowym z 2014 r. Inni, również stosunkowo młodzi – wszyscy przed czterdziestką – członkowie rady także brali udział w różnych inicjatywach kwestionujących zwierzchność Pekinu i domagających się dyskusji nad losem Hongkongu po 2047 r. Wtedy właśnie mija 50 lat okresu przejściowego i obowiązywania zasady „jeden kraj, dwa systemy”, dzięki któremu miasto wciąż jest oazą swobód obywatelskich niespotykanych na kontynencie.
Podkreślmy słowo „wciąż”, ponieważ mimo formalnie istniejącej wolności politycznej miasta, władze w Pekinie są w stanie ingerować, gdy coś bardzo im się nie podoba. Np. w lipcu tego roku zamknięto tam jedyne działające w Chinach muzeum poświęcone wydarzeniom na placu Tiananmen z 1989 r. Za pomocą pozwów i nękania zmuszono właścicieli do zamknięcia wystawy. Wielkie wzburzenie wśród mieszkańców Hongkongu wywołał także skandal związany z uprowadzeniami lokalnych księgarzy i więzieniem ich na terenie Chin. Wysoka frekwencja i niespodziewany sukces działaczy proniepodległościowych pokazuje, że Hongkończycy martwią się o swoją przyszłość i nie chcą biernie czekać na to, co im przyniesie los (a raczej Xi Jinping i KPCh). Dzięki wejściu tej nowej siły do LegCo mniejszość prodemokratyczna zyskuje sprzymierzeńca w głosowaniach i wciąż dysponuje pulą głosów uniemożliwiającą np. przegłosowanie zmian w konstytucji miasta.
Media kontynentalne wyniki wyborów przyjęły tak, jak można się było tego spodziewać, czyli dość cierpko. Tradycyjnie oskarżyły „obce siły” o ingerencje, działaczy proniepodległościowych o bycie „pachołkami zagranicy”, na dodatek biorącymi za to pieniądze. A całe te wybory to po prostu „zagrożenie dla suwerenności i bezpieczeństwa Chin”.
*Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Studio Incendo. Źródło: Flickr.