Pierwsze ujęcia „Mając 17 lat” wprawiają w zakłopotanie. To film – zarówno przez formę, jak i treść – przypominający bardziej nowofalowe klasyki niż współczesną historię. André Téchiné z sentymentem cofa się o kilkadziesiąt lat i umieszcza akcję we francuskiej prowincji, gdzie upływ czasu, jak sugeruje reżyser, jest prawie niezauważalny. W pierwszych scenach ziarniste, nakręcone na taśmie filmowej panoramy pokazują małe górskie miasteczko. To idealne miejsce, żeby zobrazować powolny rozwój złożonej relacji pomiędzy trójką bohaterów – odkrywającą swoją seksualność parą chłopaków i matką jednego z nich.
73-letni Téchiné zapomina jednak, że współcześni nastolatkowie nie recytują z natchnieniem wierszy Baudelaire’a i nie przerzucają się fragmentami dzieł Platona. W wielu momentach reżyser stara się wyważyć dawno otwarte drzwi – pokazać gejowską relację w świeży sposób, jakby nie zdając sobie sprawy, że temat ten dawno już został przepracowany przez innych twórców. To, co jednak urzeka w takim sentymentalnym spojrzeniu, to chęć pokazania bohaterów bez ironii i jakiegokolwiek przerysowania. Czy mimo to taki wizerunek może mieć coś wspólnego z obyczajowością współczesnych nastolatków?
Schematy kina LGBT
Damien (Kacey Mottet Klein) i Thomas (Corentin Fila) to idealna para dla francuskiego kina obyczajowego. Dzielą ich pozycje klasowa i rasowa. Pierwszy pochodzi z zamożnej rodziny, jego matka jest lekarką, a ojciec wojskowym. Drugi bohater to chłopak pochodzenia afrykańskiego, adoptowany przez małżeństwo prowadzące w górach gospodarstwo. Już w drugiej scenie Téchiné jasno sugeruje, że chłopcy za sobą nie przepadają, w czasie lekcji Thomas podkłada Damienowi nogę. Narastające między nimi napięcie ostatecznie kończy się niejedną bójką. Ich buntownicze nastawienie i rosnąca frustracja przywodzi na myśl niepokorne postaci z filmów Maurice’a Pialata, chociaż w o wiele łagodniejszej formie. To jeden z największych problemów Téchinégo – chcąc pokazać jak najwierniej życie swoich bohaterów, zapomina, że kino wymaga czasem rysowania postaci grubą kreską. Inaczej historia staje się przewidywalna i nużąca. W przypadku najnowszego filmu Téchinégo zerwania oraz powroty, bójki oraz sceny miłosne nie wytrącają widza z przekonania, że w końcu nadejdzie szczęśliwe zakończenie, kiedy to zwycięży miłość.
„Mając 17 lat” przypomina „Eastern Boys” Robina Campillo, pokazującego romans dojrzałego mężczyzny z młodym chłopakiem z Europy Wschodniej. Perspektywa jest podobna – ich relację mamy postrzegać jako proces symbolicznego „adoptowania” kogoś pochodzącego z innej kultury przez lepszą i dającą więcej wolności jednostce kulturę francuską. | Mateusz Góra
Świadomość finału boleśnie odbija się na wszystkich scenach, które mają pokazywać powolną przemianę relacji między Damienem i Thomasem. Kiedy chłopcy wyruszają na górską polanę, żeby w walce honorowej rozstrzygnąć swój konflikt, reżyser stara się uchwycić niejednoznaczność ich emocji – w dłuższych spojrzeniach czy przypływie nagłej wzajemnej opiekuńczości. Sama walka przypomina zapasy Gerarda i Ruperta z „Zakochanych kobiet” Kena Russella. Z tym wyjątkiem, że w wypadku filmu Russella losy relacji są niejasne, a zmagania w świetle ognia w kominku i nago mają w sobie erotyczny potencjał. Wersja Téchinégo jest natomiast pozbawiona tej energii, wydaje się jedynie kolejnym obowiązkowym punktem w fabule, która odtwarza schemat dobrze znany z produkcji przedstawiających związki gejowskie. Jeden z bohaterów, pogodzony w większym stopniu ze swoją seksualnością, stara się zdobyć względy drugiego, który najpierw w przypływie agresji odrzuca go, ale ostatecznie akceptuje swoją inność, co prowadzi do szczęśliwego finału.
Zamieszanie do oczywistej relacji między chłopakami ma wnosić matka Damiena, Marianne, która jest ucieleśnieniem idealnej bohaterki nowej fali. Jeśli można byłoby wyobrazić sobie Patricię z „Do utraty tchu” Jean-Luca Godarda jako 40-letnią kobietę, to najprawdopodobniej byłaby właśnie taka, jak bohaterka Téchinégo. Marianne (Sandrine Kiberlain) jest inteligentną i liberalną intelektualistką, która kieruje się intuicją i stara się być spontaniczna. Jej szlachetne intencje i otwartość nie budzą wątpliwości w żadnym momencie, nawet w obliczu straty bliskiej osoby. Moment, kiedy syn wyjawia jej, że jest gejem, przyjmuje właściwie jako coś oczywistego. Dodatkowym wyjaśnieniem dla liberalnej postawy bohaterki jest także jej rozbudzona seksualność. Wyraźnie fascynuje ją młody, ładny chłopak, którym jest Thomas. W nocy nawiedzają ją erotyczne wizje związane z nieobecnym mężem, rekompensujące niemożliwość seksualnego spełnienia z chłopakiem. Trudno jednak odgadnąć, czemu właściwie ma służyć ten kontekst. Być może chodzi o zbudowanie w widzu niepewności – czy Thomas wybierze Marianne, czy jej syna? Byłaby to jednak daremna próba skomplikowania relacji między bohaterami, bardzo powierzchowna i właściwie zbędna. Nie ma przecież żadnych wątpliwości, że prawdziwa gra drobnych gestów i wieloznacznych spojrzeń toczy się między chłopakami.
Niech żyje Francja
Postawa Marianne jest jednak ciekawa z zupełnie innej perspektywy. Na sugestię dyrektora szkoły, że za bójki chłopaków na pewno odpowiada ten, który pochodzi z innej kultury, bohaterka reaguje stanowczym sprzeciwem. Nie broni swojego syna, ponieważ czuje, że tym samym nie dawałaby równych szans obu stronom. W innym francuskim filmie poruszającym wątek gejowski, „Eastern Boys”, Robin Campillo pokazuje romans dojrzałego mężczyzny z młodym chłopakiem z Europy Wschodniej. Perspektywa jest podobna, ich relację mamy postrzegać jako proces symbolicznego „adoptowania” kogoś pochodzącego z innej kultury przez lepszą i dającą więcej wolności jednostce kulturę francuską.
Co ciekawe, w żadnym z tych filmów nie występuje kontekst społecznego ostracyzmu, charakterystyczny dla większości europejskich produkcji z wątkami LGBT. Zarówno w filmach z ostatnich lat, polskich „Płynących wieżowcach” (reż. Tomasz Wasilewski, 2013), szwedzkim „Coś musi się stać” (reż. Ester Martin Bergsmark, 2014), węgierskiej „Krainie burz” (reż. Adam Csaszi, 2014), holenderskim „Boys” (reż. Mischa Kamp, 2014) czy niemieckiej „Sile przyciągania” (reż. Stephan Lacant, 2013), jak i w klasycznych dla kina gejowskiego tytułach, niemal zawsze społecznie „zakazana” miłość musi zderzyć się z oporem ze strony ludzi wokół. Najlepiej w tę tendencję wpisują się twórcy brytyjscy, którzy mają długą tradycję tworzenia filmów w nurcie realizmu społecznego. „Zupełnie inny weekend” (reż. Andrew Haigh) z 2011 r., podobnie jak „Beautiful Thing” (reż. Hettie Macdonald) z 1996 r., pokazują wpływ niechęci społecznej do osób nieheteronormatywnych na kształtowanie się ich osobowości i budowanie relacji.
W ostatnich latach w filmach francuskich, które dotykają wątków LGBT, nacisk położony jest na coś zupełnie innego. To nie system społeczny, akceptujący i wspierający różnorodność, jest współwinny cierpieniu bohaterów, ale ich wewnętrze, egzystencjalne rozterki. Żeby jeszcze ułatwić sprawę, w kluczowym momencie, kiedy o seksualności syna mógłby dowiedzieć się jego ojciec-żołnierz, żyjący w „twardym”, patriarchalnym świecie, Téchiné eliminuje tę postać. Następuje podwójne systemowe zwycięstwo – w skali makro (społeczeństwo okazują się otwarte i akceptujące) i mikro (żaden członek rodziny nie odrzuci bohatera ze względu na jego seksualność). Trudno nie zadać pytania, czy naprawdę mała francuska wioska jest miejscem aż tak tolerancyjnym.
Pozorna pochwała społecznego liberalizmu w przypadku filmu Téchinégo, który notabene zaczynał jako krytyk w lewicowym „Cahiers du Cinéma”, odsłania, niestety w niezamierzony sposób, mieszczańską hipokryzję, o której pisał w recenzji Jakub Popielecki: „[To] kolejny przykład zwyczajowego francuskiego mieszczańskiego kina. A że większość filmu rozgrywa się na wsi, nie w mieście? Widocznie mieszczaństwo to stan umysłu”.
Sytuacja Thomasa, tak adorowanego przez Damiena i jego matkę zachwyconych jego urodą, jest ostatecznie uzależniona od ich woli. W finałowej kiczowatej sekwencji biega po łące radosny w oczekiwaniu na spotkanie ukochanego. Stał się częścią świata, do którego nie mógłby jednak należeć, jeśli nie pomoc ze strony francuskiej rodziny. To oni w krytycznym momencie dają mu przecież dom i pomagają w podciągnięciu się w nauce. On, dysponując uboższym kapitałem kulturowym, ma w sobie jedynie piękno i siłę, wynikającą oczywiście z pierwotnej bliskości naturze. Podczas nocnych eskapad w góry nurkuje w lodowatej wodzie, codziennie chodzi do szkoły na piechotę kilka kilometrów. Bohaterowie otaczają go protekcjonalną czułością i opieką. Postać Thomasa nie mówi jednak w swoim imieniu – jest postrzegana wyłącznie z zewnętrznej perspektywy, jako dobrotliwy i erotycznie fascynujący Inny.
Czułe powroty
Trzeba jednak przyznać, że chociaż „Mając 17 lat” nie broni się jako całość, w wielu scenach Téchinému idealnie udaje się uchwycić emocje bohaterów. Przyjęty przez niego podział narracji na trymestry, odwzorowujący kolejne części francuskiego roku szkolnego, może wydawać się anachroniczny, ale idealnie oddaje zamierzenie reżysera, by wyeksponować powolny, lecz systematyczny rozwój akcji. Każda z tych części ma swój rytm i przedstawia kolejne etapy budowania relacji między bohaterami. Taka rozluźniona struktura, która jest kolejnym ukłonem reżysera do czasów Nowej Fali, pozwala wprowadzać wątki bez konieczności ich domykania, a przy podkreśleniu spontaniczność chłopaków. Najlepszym przykładem takiego niedomknięcia jest ich wyprawa na spotkanie mężczyzny, z którym Damien umówił się na seks przez internet. W zaskakującym, zabawnym zwrocie akcji, który kończy się kłótnią i wyznaniem miłości, czuć przewrotność, bezpruderyjność oraz autentyzm, czyli niegdyś znaki rozpoznawcze kina Téchinégo, znanego najlepiej polskiej widowni z „Dzikich trzcin” z 1994 r.
Reżyserowi udaje się także przełamać jedną z największych wad kina LGBT – zupełnie bezzasadną erotyzację męskiego ciała. Najlepiej można dostrzec ją w amerykańskich gejowskich komediach romantycznych, w szczególności serii „Eating Out”. Ten chwyt sprowadza się do bardzo prostej zasady, według której nawet odrzucony i cierpiący bohater musi znaczną część czasu ekranowego spędzić, przechadzając się – przynajmniej półnagi – i pokazując swoje muskularne ciało. Téchiné jak ognia unika takich tanich chwytów. Jedyna scena erotyczna w „Mając 17 lat” pokazuje seks między chłopakami w sposób nieprzerysowany, budzący u widza jednocześnie zażenowanie i zaciekawienie – emocje zawsze idące w parze z podglądaniem innych w intymnej sytuacji. Téchiné stara się traktować swoich bohaterów z odpowiednim szacunkiem i zrozumieniem.
Czy „Mając 17 lat” André Téchinégo, który mając 73 lata, postanowił stworzyć film współczesny w klimacie sprzed lat, ma szanse cieszyć się dużym zainteresowaniem w Polsce? Raczej nie, jak większość produkcji, w których pojawiają się queerowi bohaterowie. Fakt, że jego dystrybutorem jest Aurora, a nie specjalizujące się w filmach LGBT Tongariro, już jest sukcesem. Ta próba wyjścia z niszy wynika pewnie z faktu, że chodzi o reżysera, który ma na swoim koncie Złotą Palmę za „Spotkanie” z 1985 r. i mnóstwo innych nagród. Być może „Mając 17 lat” spodoba się jednak szerszej widowni. Chociaż Téchinému można dużo zarzucić, na pewno skutecznie potrafi wzbudzić w odbiorcach empatię i zrozumienie w stosunku do ludzi, których doświadczenia mogą być dla większości odległe.
Film:
„Mając 17 lat”, reż. André Téchiné, Francja 2016.
*Ikona wpisu: fot. materiały prasowe Aurora Films