engelking_lekcje-anatomii_okladka

W tym śnie jest początek lata 1938 roku i blaszany dach kamienicy przy Schellingstraße jest nagrzany od słońca; ulice pachną mocno potem i papierosowym dymem, i nieprzetrawionym piwem, i kwiatami, i jest bardzo głośno, tutaj, w tym śnie. W tym śnie po chodnikach Monachium spaceruje mnóstwo przytulonych do siebie par, ulicami jeżdżą automobile o podniesionych dachach; na Uniwersytecie Ludwika Maksymiliana właśnie skończyła się letnia sesja. Ktoś, kto jest w tym śnie tobą, z ulgą chroni się w chłodnym zaciszu kamienicy przy Schellingstraße. Chwilę później stoi już przed blaszanymi drzwiami na strych i pięć razy w nie puka; gdy odpowiada mu kolejnych pięć puknięć –

Aut Caesar aut nullus – mówi ten ktoś w tym śnie.

Wtedy wyśnione blaszane drzwi otwierają się, ukazując pięciokątne pomieszczenie, w którym znajduje się już trzynastu młodzieńców. Najbliżej drzwi stoi ktoś, kim jest w tym śnie Alexander Wiener: blondwłosy i piękny w swojej lnianej różowej koszuli, bardzo krzykliwej, i w białej pomiętej marynarce z tego samego materiału. Za nim śni ci się ktoś, kto jest Kittlerem, ponurym jak zawsze, podobnym do mastodonta. I jest tu jeszcze jedna postać; ktoś, kogo bohater tego snu nie widział od dawna. To profesor Adrian Jünger, który uśmiecha się dobrotliwie, niczym Weihnachtsmann.

W tym śnie, w którym jest człowiek będący tobą i jest ktoś, kto jest profesorem Adrianem Jüngerem – pięćdziesięcioletnim, w ciemnoszarym garniturze w prążki, w koszuli ze staromodnym vatermörderem, w kamizelce – na strychu kamienicy przy Schellingstraße panuje duchota i wszyscy młodzieńcy się pocą. Wszyscy młodzieńcy cuchną: obrzydliwym, naprawdę potwornym fetorem wydzielin, jakie zbierają się pod pachami dwudziestokilkulatków, które osiadają na rosnących tam włosach. Tylko profesor Adrian Jünger roztacza wokół siebie przyjemną owocową woń; Mäurer & Wirtz, 4711, Echt Kölnisch Wasser? Być może tak, a być może nie.

– To pan! – mówi profesor Jünger, wyciągając rękę ku komuś, kim jesteś w tym śnie. — W takim razie, jak sądzę, możemy zaczynać.

W tym śnie na środku pięciokątnego strychu stoi bujany fotel, bardzo wyszukany, z wypolerowanych, wijących się od oparcia aż po płozy belek. To w tym fotelu siada wyśniony Adrian Jünger, a trzynastu młodzieńców, którzy napełnili pomieszczenie zapachem swego potu, zajmuje miejsca na podłodze, tworząc wokół profesora półkole. Jesteś wśród nich: jest wśród nich ktoś, kto jest tobą w tym śnie.

W tym śnie panuje cisza. Malutkie okna pięciokątnego strychu są otwarte; unoszące się z betonu i z nielicznych mebli – z wypolerowanej, dębowej komody; z regaliku na książki, gdzie jest Über die Entstehung der Arten; z zegara wtłoczonego w rzeźbę małego chłopca, który wydmuchuje wiatr – drobiny kurzu tańczą w pasmach popołudniowego słońca. Gdy upadają poza zaskakująco równe, jak na ten sen, snopy światła, zaraz zastępują je inne; zupełnie takie same. Siedząc w wyśnionym półkolu, masz wrażenie, że profesor Jünger patrzy na kogoś, kim jesteś w tym śnie: kogoś, kto siedzi na lewo od drzwi, między młodzieńcem z szopą słomianych włosów i ponurym, podobnym do mastodonta osiłkiem, którego śnisz jako Fryderyka Kittlera, a więc musi być Fryderykiem Kittlerem, jest nim.

– Niektórzy z panów – mówi profesor Jünger – jeszcze nie wiedzą, dlaczego przestałem wykładać na uniwersytecie.

W tym śnie zalegającą na strychu kamienicy ciszę przerywa szmer. To młodzieńcy wstrzymują oddechy, chrząkają, przesuwają się. Ktoś, kto jest w tym śnie tobą, ani nie chrząka, ani się nie przesuwa, lecz przygląda się uważnie profesorowi Jüngerowi, bo ten zmienił się od czasu, gdy widział go po raz ostatni.

Nie w tym śnie, wtedy – był podobny do gada; jakiego? Chyba do krokodyla; takiego, który na pierwszy rzut oka wydaje się leniwy, ospały, zagrzebany w piasku na brzegu mulistej rzeki. Jego twarz była pomarszczona, słowa od niechcenia wysuwały się zza ściśniętych warg; a teraz na twarzy profesora zmarszczek jest jeszcze więcej. Te zmarszczki – myśli ktoś, kim jesteś w tym śnie – są głębokie, wyżłobione niczym moreny: okalają jego ciężkie, półprzymknięte powieki, ryją się wzdłuż jego policzków i skroni. Żyły na wyrastającej z vatermördera szyi uwydatniły się, skóra ciasno je obleka.

– Dlaczego, panie profesorze? – pyta w tym śnie przymilnym tonem Wiener, jak gdyby chciał dać do zrozumienia, że on już wie.

Jünger uśmiecha się.

– Mówi coś panom nazwa Dachau? – pyta, bujając się w fotelu.

Komuś, kim jesteś w tym śnie, ta nazwa, tak tak, coś mówi; ale ten ktoś jest zbyt powolny, by wyrwać się do odpowiedzi.

– Pan Mann! – Jünger wskazuje młodzieńca z szopą słomianych włosów, który wysoko podniósł rękę.

– Tam jest obóz. – Mann jest wyraźnie podniecony. – Obóz pracy, dla Cyganów, Żydów.

– Cóż, nie tylko pracy, drogi panie Mann – odpowiada uprzejmie Jünger. – Ale faktycznie, obóz. Dwa lata temu jego komendantem został niejaki Loritz, Hans Loritz; człowiek o wielkim zapale do medycyny.

W tym śnie Jünger na chwilę milknie, by siedzący w półkole mogli się roześmiać; śmieją się.

– Komendant Loritz, wyobraźcie sobie, panowie, twierdzi, że medycyna to taka sztuka, która służy do ratowania ludzkiego życia.

Znów cisza; znów śmiech. Szczególnie głośno śmieje się Alexander Wiener; teatralnie chichocze, zakrywając usta.

– Z polecenia komendanta Loritza w obozie w Dachau zajmowałem się badaniami nad rozwojem malarii – kontynuuje śniony Jünger. – Warunki do nauki, ach!… muszę panom powiedzieć: znakomite. Ile obiektów! Romowie, tak, oczywiście. Oczywiście, jak zauważył pan Mann, Żydzi. I wszystkim można wstrzyknąć bakterie malarii, zobaczyć, jak rozwijają się w ich ciałach… Problemem jest cel.

Na chwilę milknie. Zapada tam cisza, w twoim śnie.

– Jak niektórzy z panów wiedzą – mówi w twoim śnie profesor Jünger, spoglądając na małe, prostokątne okienko – jeszcze kilka lat temu byłem ogromnym entuzjastą pana Hitlera i Partii. Sądziłem… tak, można powiedzieć, że sądziłem, że on wreszcie zrozumiał, na czym powinna polegać medycyna. Niestety, pomyliłem się. Nie ja pierwszy i nie ja ostatni. Dzisiaj, panowie, wszyscy wiemy, o co naprawdę – akcentuje – chodzi panu Hitlerowi. Otóż nie chodzi mu o przywrócenie Niemcom godności, nie o oczyszczenie naszej rasy z toksyn. O to, być może, też, ale prawdziwy cel jest inny.

W twoim śnie profesor Jünger wesoło rozgląda się po siedzących w półkole młodzieńcach. Jego wzrok nie zatrzymuje się na tobie, natychmiast biegnie dalej, jak gdyby chciał sprawdzić, czy wszyscy są dostatecznie skupieni.

– O tym jednak porozmawiamy po wakacjach. – Uśmiecha się. – Dziś mamy ważniejsze sprawy. Dziś nasz dom, Dom Salomona, zyskał nowego mieszkańca. Powitajmy, proszę, Jacoba von Deymanna!

Więc tak się nazywa ktoś, kto jest tobą w tym śnie?

Nie śnisz o tym, by ten ktoś się nad tym zastanawiał, oto bowiem siedzący w półkole młodzieńcy wstają i zaczynają bić brawo. Śnisz też swoje wstawanie; poklepywanie po plecach; dawanie swojej dłoni do ściskania, pierwszemu, drugiemu, trzeciemu, trzynastemu, aż w końcu śnisz, że stajesz twarzą w twarz z profesorem Jüngerem. Jak tu śmierdzi, w tym twoim śnie.

– Gratulacje – mówi cicho Jünger. – W przyszłym roku… no, zobaczy pan.

I tyle. Wypuszcza z dłoni twoją dłoń i ktoś, kim jesteś w tym śnie, myśli, że to już koniec ceremonii; jednak nie.

– Panie Kittler? – Jünger zwraca się do młodzieńca o twarzy mastodonta, a ten podnosi z podłogi cztery butelki sznapsa; gdy je odkręca, rozlega się cichy syk. – Bardzo proszę – zabiera od Kittlera pierwszą z butelek sznapsa i podaje komuś, kto jest tobą. — Niech pan pije.

Na wyśnionym przez ciebie strychu sznaps smakuje brzoskwiniami; jest lekki i smaczny niczym lemoniada. Śnieni przez ciebie chłopcy nagle się uciszają i wraz z Jüngerem każdy z nich patrzy, jak wychylasz butelkę. Alkohol znika szybko, wślizguje się do śnionego przez ciebie przełyku i wpada do żołądka, który także śnisz, i bulgocze tam, i śni ci się teraz jego bulgotanie, wszystko ci się śni.

– Brawo! – mówi śniony Jünger, gdy butelka gdzieś znika. We śnie na kogoś, kto jest tobą, alkohol w ogóle nie działa; nie kręci ci się w głowie i obraz pięciokątnego strychu nie rozmywa się. – Czy domyśla się pan, panie von Deymann, dlaczego podjęliśmy tu pana sznapsem? – pyta, a ty śnisz swoją odpowiedź:

– Nie.

Śniony przez ciebie Jünger uśmiecha się.

– Zrobiliśmy to, panie von Deymann, dlatego że alkohol to taki płyn, który rozwiązuje zmysły, zasznurowane normami, zakazami. I to było, panowie – zwraca się do pozostałych młodzieńców – ostatnie spotkanie Domu Salomona przed wakacjami. W październiku…

– Co w październiku, panie profesorze? – śnisz przymilny uśmieszek śnionego przez ciebie Wienera i śnisz to udanie zawahania Jüngera, którego także śnisz.

– W październiku, panie Alexandrze, będziemy uprawiać naukę.

Śnisz swoje drżenie na to, co powiedział. Śnisz je.

Tak kończy się ostatnie spotkanie Domu Salomona przed letnimi wakacjami 1938 roku; ale nie kończy się twój sen. Twój sen to ma do siebie, że nie śni się w nim to, co jest nieistotne; twój sen jest jak opera, w której kwestie nieistotne załatwia się recytatywem. Nie śni ci się więc, że po wyjściu z kamienicy biegniesz na Holbeinstraße, by zabrać swoje bagaże; nie śni ci się, jak długo czekasz na pociąg. W twoim śnie jesteś już w przedziale trzeciej klasy i liczysz, ile jeszcze przystanków zostało do stacji Rosenheim. Tylko to, co dzieje się za oknem, pozwala sądzić, że od wyjścia z wyśnionego strychu minęło trochę czasu: ogromne, skłębione obłoki o barwie smoły wędrują po niebie. Za oknem nad coraz wyraźniej rysującymi się górami zaczyna padać deszcz.

Kiedy wysiadasz w Rosenheim, leje już jak z cebra. Ktoś, kim jesteś w tym śnie, zna drogę z Rosenheim do Hameln: dziesięć kilometrów w ciemności. Inaczej niż alkohol, deszcz działa na śnionego ciebie; bawełna twojej śnionej koszuli przemięka i w twoich śnionych butach chlupocze woda, którą śnisz. Kiedy docierasz do miasteczka, jesteś już cały mokry.

Tak wchodzi się do miasteczka Hameln, które teraz śnisz: wąską, brukowaną kocimi łbami uliczką, która zaczyna się nie wiadomo gdzie. Po obu jej stronach wznoszą się dwupiętrowe, stuletnie kamienice, na parterach urzędują krawiec i szewc, i rewident, jest tu też księgarz. A w oddali – w oddali z burzowym niebem zlewa się w twoim śnie wzgórze, które pokrywa sosnowy las; gdyby przyśniła ci się wędrówka jego grząską ścieżką, wyśniłbyś także to, co jest za wzgórzem, szerokie pole i dwór z herbem von Deymannów nad wejściem. Ale tego nie śnisz, nie.

Śnisz coś zupełnie innego. Ktoś, kto jest tobą w tym śnie, nawet nie myśli o tym, by iść do dworu w Hameln. Od razu, kiedy znajduje się na brukowanej kocimi łbami uliczce, zmierza do domu ozdobionego szyldem: „U Czarnego Jeźdźca”. Wchodzisz: śnisz. Idziesz do baru: śnisz. Zamawiasz butelkę sznapsa: śnisz. Śnisz spojrzenia, którymi wodzą za tobą goście gospody „U Czarnego Jeźdźca”, ściszone rozmowy, dialogi, które dotyczą kogoś, kim jesteś w tym śnie. To ten młody? – tak szemrzą te dialogi. To on, ten… Jacob? Dziedzic? Jacob von? Jaki dziedzic, jaki dziedzic; oni już nic nie mają, tylko tę dziewuszkę, która jest nienormalna.

Pijesz sznapsa. Śnisz, że pijesz sznapsa. Śnisz, że sznaps smakuje jak lemoniada i że jesteś już w połowie jego butelki, i śnisz, że otwierają się drzwi.

Do gospody „U Czarnego Jeźdźca” wchodzi dziewczyna, którą ktoś, kim jesteś w swoim śnie, zna, widział ją kilka lat wcześniej obok chłopca w mundurze Hitlerjugend. I ten chłopiec – teraz – też tu jest, ale twój sen nie obleka jego umięśnionego ciała w brunatną koszulę. Obleka go w czerń; śnisz jego czerń, śnisz jego mundur, galowy mundur Waffen SS.

Śnisz też, że wstajesz; że do nich podchodzisz i unosisz rękę w geście przywitania. Lecz zanim zdążysz wyśnić słowa, jakie wysunęłyby się z twoich ust, mężczyzna w czarnym mundurze uderza cię pięścią w brzuch. Boli cię to w tym śnie, lecz cały czas jesteś przytomny; kiedy celujesz zaciśniętą dłonią w jego pierś, dostajesz kolejne uderzenie. Śnisz swój sen.

Mężczyzna w czarnym mundurze siłą kopniaka wyrzuca cię z gospody; cały czas jesteś przytomny, w swoim śnie. Deszcz siąpi i obmywa twoją śnioną twarz. Mężczyzna w czarnym mundurze wychodzi na deszcz i kopie cię pod żebra, które śnisz. Jest tu też ta dziewczyna, która mimo chłodnego deszczu i zimna ma na sobie sukienkę w kwiatki; i stoi w drzwiach gospody, i śmieje się, i śnisz, śnisz jej śmiech.

Jeszcze jeden kopniak. Śnisz.

Mężczyzna w czarnym mundurze zawraca, drzwi gospody „U Czarnego Jeźdźca” zamykają się; niebo nad tobą jest coraz czarniejsze. Twoje powieki opadają.

Budzisz się.

 


 

Powieść ukaże się nakładem Wydawnictwa Literackiego 15 września.