Szanowni Państwo!

„Myślę, że nie mamy nic przeciwko temu, żeby członkowie Komisji [Weneckiej] zwiedzali Warszawę”, powiedział szef klubu parlamentarnego Prawa i Sprawiedliwości, Ryszard Terlecki, pytany o skutki kolejnej już wizyty jej przedstawicieli w Polsce.

Podobnie zareagowali przedstawiciele partii rządzącej, gdy 14 września Parlament Europejski zdecydowaną większością głosów przyjął rezolucję potępiającą działania rządu wobec Trybunału Konstytucyjnego oraz wskazującą inne obszary kruszenia porządku liberalno-demokratycznego w Polsce: media publiczne, zmiany w ustawie o policji, prokuraturze i postępowaniu karnym. Choć głos Parlamentu jest mocny, a stanowisko spójne, wyraźnie wspierające zasady konstytucjonalizmu, rezolucja została szybko przez rządzących rozbrojona jako „polityczna” i stosująca „podwójne standardy”. Można wręcz dojść do wniosku, że upomnienia Komisji Weneckiej czy gest Parlamentu Europejskiego to wołanie na puszczy, którego nikt nie słucha i nic sobie z niego nie robi.

To nie do końca prawda. Rezolucja PE, jak wszystkie rezolucje parlamentów – a więc legislatyw – na świecie, ma przede wszystkim wymiar symboliczny. Prawdziwe działanie pozostaje w gestii egzekutywy, którą (w dużej mierze) jest w Unii Europejskiej Komisja. To ona ma narzędzia do naciskania na Polskę. Jeśli wciąż w sprawie ewentualnych sankcji więcej mówi, niż robi, to dlatego, iż jest to elementem dość skomplikowanej gry, jaką prowadzi z Warszawą.

Symboliczna rezolucja Parlamentu Europejskiego nie jest jednak bez znaczenia. Takie „miękkie” narzędzia nie mogą suwerennych państw ani zastraszać, ani do niczego zmuszać, mają za to zawstydzać. Stawką jest nie tyle władza, co reputacja. Badacze stosunków międzynarodowych analizujący wpływ norm takich jak prawa człowieka sugerują, że decydująca jest tu tożsamość władz „zawstydzanego” państwa. Kiedy w latach 80. parlamenty zachodnioeuropejskie potępiały represje wobec środkowoeuropejskich dysydentów, ich rezolucje miały teoretycznie jeszcze mniejszą moc niż ta z 14 września. A jednak często zmuszały państwa komunistyczne do poluzowania śruby, bo oprócz powiązań handlowych uderzały w ich dobre imię i poczucie „europejskości”. Są pewne rzeczy, których cywilizowane państwa nie robią. Podobnie dziś, jeśli ktoś poczuwa się do bycia częścią europejskiej wspólnoty, Zachodu i liberalno-demokratycznej rodziny, nie może długo zamiatać krytyki ze strony instytucji takich jak Komisja Wenecka, Rada Europy czy Parlament Europejski pod dywan.

I tu pojawia się problem. Kiedy na początku tego roku redaktor naczelny „Kultury Liberalnej” Jarosław Kuisz pisał o „końcu mitu Zachodu”, opisywał wyraźne przesunięcie w tożsamości kulturowej i politycznej naszej części Europy. Bycie „normalnym europejskim krajem”, podstawowy cel wywodzących się z opozycji (a także z partyjnych reformistów) elit politycznych Wyszehradu przestał obowiązywać, a co za tym idzie – dźwignia „zawstydzania” naszych krajów straciła główny punkt podparcia.

Dobitnie ujął to w opublikowanym na naszych łamach wywiadzie doradca prezydenta Andrzeja Dudy, Marek Magierowski, kiedy powiedział, że Polska „zawsze będzie krajem Wschodu”. Kiedy nie aspiruje się do przynależności w jakimś klubie, można ignorować zasady w nim obowiązujące. Jednocześnie zastanawiająca jest retoryka rzekomych europejskich „podwójnych standardów” – bo ta fraza jest od dawna charakterystyczna dla dyplomacji rosyjskiej, a w ostatnich latach stała się jej refrenem. To niestety bardzo dobrze pokazuje, że kiedy zrywa się z Europą, kierunek dryfu jest tylko jeden.

Jeśli więc symboliczna polityka przestaje działać, co zatem powinna robić Europa? Czy parlamentarne wołanie na puszczy nie osłabia dodatkowo już i tak nadwątlonego autorytetu Brukseli? Kiedy jakiś kraj zwleka z przyjęciem unijnej dyrektywy, grożą mu natychmiastowe drakońskie kary finansowe. Jak jednak karać i jak oceniać wewnątrzkrajowe kryzysy polityczne i pełzający demontaż liberalizmu konstytucyjnego, jaki od lat obserwujemy na Węgrzech, a od kilku miesięcy w Polsce? Czy Unia, osłabiona Brexitem, jest w stanie wytrzymać taki polityczny pojedynek?

Mark Leonard, szef Europejskiej Rady Spraw Zagranicznych (ECFR), przekonuje, że możliwości wpływu instytucji europejskich na Polskę są większe, niż się z pozoru wydaje, i mogą zostać wykorzystane choćby przy okazji ustalania kolejnego budżetu unijnego. Leonard ostrzega jednak, że jakiekolwiek zdecydowane działania Brukseli mogą przynieść skutki odwrotne do zamierzonych, wzmacniając retorykę oblężonej twierdzy, wykorzystywaną przez PiS. Zwraca też uwagę na słabość UE. „Nadchodzi czas niepewności i chaosu. Stary model integracji europejskiej ma się ku końcowi i nie ma jeszcze zgody co do tego, jak ma wyglądać jej przyszłość”.

Czy to znaczy, że Unia w najbliższym czasie się rozpadnie? To teza „mocno przesadzona”, jak przekonuje francuski ekonomista Guy Sorman. „Unia istnieje już ponad 50 lat, zapewniając nam tyle wolności i wzrostu gospodarczego, że mówienie o jej rozpadzie brzmi niedorzecznie”. Ale zaledwie trzy lata temu Sorman przewidywał, że impuls do odrodzenia Europy przyjdzie m.in. z Polski, a dziś akcje Warszawy w Brukseli spadają na łeb na szyję.

„Za politykę Kaczyńskiego ostatecznie zapłacimy wszyscy”, przekonuje Aleksander Smolar. Zdaniem prezesa Fundacji im. Stefana Batorego „konsekwencje polityki polskiego rządu mogą być bolesne, mimo braku konkretnych sankcji”, chociażby przy okazji analizowania polskich propozycji czy wniosków składanych w Brukseli.

Podobnego zdania jest Włodzimierz Cimoszewicz, którego głos znajdą Państwo we wtorkowym felietonie. Uważa on, że jeśli na skutek obecnej polityki Polska oddali się od coraz bardziej integrującej się Europy, „Kaczyński i jego pomagierzy zasłużą na wpisanie ich nazwisk na listę hańby narodowej”. Czy jednak rzeczywiście w Europie są dziś szanse na zacieśnienie integracji?

 

Zapraszamy do lektury!

Kacper Szulecki


 

Stopka numeru:

Koncepcja Tematu Tygodnia: Jarosław Kuisz.

Opracowanie: Łukasz Pawłowski, Kacper Szulecki, Jakub Bodziony, Julian Kania, Adam Puchejda.

Ilustracje: Pixabay.com.