Łukasz Pawłowski: Parlament Europejski przegłosował kolejną rezolucję w sprawie Polski przytłaczającym stosunkiem głosów 510 do 160. Działania rządu w Warszawie uznano m.in. za zagrożenie dla demokracji, podstawowych praw jednostki i rządów prawa. Za nieco ponad miesiąc minie też termin, który Komisja Europejska dała polskim władzom na załagodzenie sporu z Trybunałem Konstytucyjnym. Ale ani rezolucje, ani terminy nie mają wpływu na działania polskiego rządu. Sprawia to wrażenie, jakby Unia była całkowicie pozbawiona narzędzi do dyscyplinowania swoich członków.
Aleksander Smolar: To problem widoczny od dawna. Pierwszy raz wyraźnie ujawnił się w 2000 r., kiedy Unia próbowała interweniować po wejściu do austriackiego rządu Jörga Haidera i jego radykalnie prawicowej Austriackiej Partii Wolności. Bruksela dysponuje silnymi narzędziami oddziaływania w czasie negocjacji akcesyjnych, kiedy stawia warunki przyjęcia, ale już po akcesji jej wpływ maleje.
Dziś wygląda to niewiele lepiej. Nawet największa możliwa sankcja, którą można by zastosować wobec władz Polski, polegająca na odebraniu Warszawie prawa głosu w Radzie Europejskiej, ma ograniczoną siłę rażenia, a zresztą nie ma szans na jej zastosowanie, ponieważ wymaga jednomyślnej decyzji wszystkich pozostałych państw członkowskich. A Węgry już zapowiedziały, że taką decyzję zablokują. Prawdopodobnie nie byłyby same.
Czy to znaczy, że Unia nie ma żadnych środków oddziaływania na państwa członkowskie?
W przypadku Polski same deklaracje instytucji europejskich najprawdopodobniej niewiele zdziałają. PiS w kolejnej zapowiadanej ustawie zapewne nieco złagodzi treść poprzednich zapisów, wymierzonych w Trybunał Konstytucyjny, nie pozwalając mu jednak na niezależne funkcjonowanie. Nie znaczy to jednak, że konsekwencji nie będzie. W żadnej organizacji nie da się całkowicie uregulować jej funkcjonowania za pomocą przepisów, bardzo ważną rolę odgrywają też zaufanie, obyczaje i dobra wola. Tej dobrej woli w stosunku do polskich władz może bardzo szybko zabraknąć.
Co to znaczy?
Już sam fakt debaty i wyniki głosowania na temat sytuacji w Polsce mają znaczenie dla moralnej i politycznej oceny stanu naszej demokracji i państwa prawa w zdecydowanej większości krajów europejskich. PiS-owska retoryka o „lewakach” rządzących w Brukseli nic tutaj nie pomoże. Kiedy Portugalia i Hiszpania przekroczyły normy deficytu budżetowego, Komisja Europejska powinna była zastosować sankcje. Ale ich nie zastosowano ze względu na wysiłek i trudną sytuację obu państw. Można przypuszczać, że w przypadku Polski przepisy będą traktowane bardzo rygorystycznie i o żadnej taryfie ulgowej w wypadku odstępstwa od zobowiązań nie będzie mowy. To samo będzie dotyczyło polskich wniosków czy propozycji, które mogą być odrzucane ze względu na błędy formalne. Realne konsekwencje obecnej polityki polskiego rządu mogą więc być bolesne w wymiarze finansowym, mimo braku konkretnych sankcji. A do tego dochodzi jeszcze możliwa, uderzająca w Polskę, zmiana struktury wydatków budżetowych Unii wynikająca z nowych wyzwań, związanych m.in. z problemem uchodźców.
Czy naprawdę upomnienia wysyłane w stronę Polski są w ogóle zauważane w innych państwach? O najnowszej rezolucji PE napomknęła jedynie część europejskich mediów. Rząd PiS-u także powtarza, że Unia ma wiele innych, poważnych problemów – uchodźcy, zagrożenie terrorystyczne, wojna na Ukrainie, Brexit itd. – a zatem sytuacją w Polsce nie będzie miała czasu się zająć.
W tym jest trochę racji, bo Unia faktycznie musi się mierzyć z problemami z punktu widzenia większości państw dużo bardziej dramatycznymi. Ale to nie znaczy, że wydarzenia w Polsce przechodzą niezauważone. Materiały na ten temat nie pojawiają się w europejskiej prasie codziennie, ale na przestrzeni kilku ostatnich miesięcy sytuację w Polsce opisały w poważnych artykułach właściwie wszystkie ważne gazety. Nie jest też przypadkiem, że reakcje na to, co się dzieje w Polsce, są znacznie ostrzejsze niż na to, co od lat dzieje się na Węgrzech.
Dlaczego?
Unia Europejska zdaje sobie sprawę, że w przypadku Węgier nie wykazała odpowiedniej czujności i nie potrafiła zdecydowanie zareagować. Co więcej, w Polsce mamy często do czynienia z jawnie bezprawnym postępowaniem władz. Na Węgrzech premier Orbán dysponuje większością konstytucyjną. Jego działania były sprzeczne z normami demokracji liberalnej – i o tym w Brukseli mówiono – ale jednocześnie nie możne było zakwestionować jego prawa do zmiany konstytucji. Prawo i Sprawiedliwość stara się zmieniać konstytucję, paraliżując Trybunał Konstytucyjny i wprowadzając cały szereg ustaw, które w istocie modyfikują polski ustrój, choć nie ma do tego demokratycznego mandatu.
Ale czy wobec tych wszystkich kryzysów, z którymi mierzy się dziś Unia, ktoś znajdzie jeszcze czas i energię na zajmowanie się Polską?
Decyzja PiS-u o uderzeniu w Trybunał Konstytucyjny natychmiast po wyborach oparta była właśnie na założeniu, że wobec licznych kryzysów Unia nie będzie mogła skupić się na Polsce, a zatem rządowi PiS-u nie grożą żadne konsekwencje poza gadaniną tego czy owego eurokraty. Moim zdaniem to pomyłka – nie tylko te władze, ale i Polska jako taka zapłaci za działania rządu, choćby poprzez pogłębiającą się izolację. Już dziś Polska jest bardziej izolowana w Europie niż była dekadę temu, podczas pierwszych rządów PiS-u. Bo Unia Europejska to nie tylko wspólnota interesów, ale i wartości.
Ale jakich wartości? Zarówno Viktor Orbán, jak i Jarosław Kaczyński twierdzą, że tych wartości nie ma i to właśnie oni chcą je przywrócić, choćby poprzez podkreślanie chrześcijańskiego dziedzictwa Europy. Orbán powtarza, że nie wystarczy ciągle przypominać o tragedii II wojny światowej, aby utrzymać UE razem.
Na Forum Ekonomicznym w Krynicy Orbán, a za nim Kaczyński zapowiedzieli „kontrrewolucję kulturalną” skoncentrowaną wokół takich haseł jak ojczyzna, rodzina, chrześcijaństwo. To esencja ideowego przekazu tych polityków, który przeciwstawiają dominującym rzekomo na Zachodzie „multi-kulti”, nihilizmowi, „lewactwu”. Do tej kategorii zaliczają właściwie wszystkich, nie tylko liberałów i socjalistów, ale również europejskich konserwatystów i chadeków – niemiecką CDU Angeli Merkel, francuskich republikanów czy hiszpańskich konserwatystów. W Parlamencie Europejskim większość ma bowiem właśnie Partia Ludowa – do której nawiasem mówiąc należy również węgierski Fidesz premiera Orbána – a nie żadna lewica.
Orbán i Kaczyński kwestionują w istocie cały powojenny dorobek liberalnej demokracji, która stanowiła odpowiedź na zagrożenia totalitarne i nacjonalistyczne okresu międzywojennego. Podważają otwartość, tolerancję i gwarancje ochrony dla różnych grup społecznych. Kwestionują również ideę integrującej się Unii zmierzającej do przezwyciężenia egoizmu i chorobliwego nacjonalizmu, który znamy z okresu międzywojennego. Dramat polega na tym, że premier Węgier i prezes PiS-u mają swego rodzaju „sojuszników” także na Zachodzie. W ośmiu innych państwach UE współrządzą populiści. Stoimy także w obliczu ponad 30 referendów w różnych, większych i mniejszych sprawach, organizowanych właśnie po to, by podważać działanie UE.
Wszystkie te czynniki tłumaczą, dlaczego Europa reaguje nerwowo na to, co się dzieje w Polsce, choć jednocześnie – ze względu na konstrukcję Unii – nie ma wielu możliwości bezpośredniego oddziaływania na rząd w Warszawie. Ta bezsilność ma jednak swoje granice. Za politykę Kaczyńskiego ostatecznie zapłacimy wszyscy.
Grupa Wyszehradzka to w dużym stopniu mit w poszukiwaniu wcielenia. Państwa Europy Środkowej niewiele łączy poza niechęcią do przyjmowania uchodźców. | Aleksander Smolar
Interesujące jest to, że populistyczne antydemokratyczne siły swój przekaz opierają na odwoływaniu się do wartości i mechanizmów demokratycznych. Nieustannie słyszymy o konieczności przywrócenia głosu ludziom, stąd też częste wykorzystywanie mechanizmu referendów. Oto chyba największy problem – populiści w oficjalnej retoryce twierdzą, że nie chcą podważać demokracji, ale właśnie bronić jej przed technokratami i ekspertami z Brukseli.
Na tym polega różnica pomiędzy tymi partiami a partiami radykalnymi z okresu międzywojennego. Większość obecnych ugrupowań populistycznych krytykuje stan demokracji w imię „prawdziwej demokracji”. Niezwykła popularność w języku PiS-u i związanych z nim dziennikarzy słowa „suweren” wiąże się z nieliberalną koncepcją demokracji, w której wola ludu wyrażona w wyborach nie może być przez żadną instytucję ograniczana. Stąd atak na trójpodział władzy. Stąd waga przywiązywana do zniszczenia niezależności sądownictwa, w tym Trybunału Konstytucyjnego, ponieważ – Kaczyński tego nie ukrywał – ta instytucja ogranicza prawo „ludu”, a więc zwycięskiego w wyborach PiS-u, do kształtowania nowego ładu politycznego i społecznego. Przy czym lud postrzegany jest jako jedna, niezróżnicowana całość. Ci, którzy z tak definiowanym ludem się nie utożsamiają, są poza nim, jako obcy, zdrajcy, agenci. Taka koncepcja suwerena służy też do przeciwstawiania „ludu” skorumpowanym „elitom”.
Innymi słowy populiści chcą rozsadzić demokrację, odwołując się do wartości demokratycznych. To bardzo zręczna strategia.
To jest rdzeń myślenia o wspólnocie wszystkich partii populistycznych. Jest jeszcze za wcześnie, by oceniać skuteczność tego języka i używanej propagandy. Nie wolno zapominać, iż w paru sondażach większość ankietowanych Polaków przyznała, że demokracja w Polsce jest zagrożona.
Ale jednocześnie poparcie dla PiS-u utrzymuje się na wysokim poziomie.
To rezultat polityki redystrybucyjnej, m.in. 500+, która cieszy się zrozumiałą popularnością. Jest to też wynik nastrojów antyelitarnych. Widzimy je w wielu państwach europejskich i w USA, co wynika m.in. z bezsilności elit wobec wielu dramatycznych wyzwań, przed którymi stoimy. Nie znaczy to jednak, że Kaczyński czy Orbán mają jakąś receptę.
Czy odpowiedzią na problemy, z którymi musi się zmierzyć Europa, będzie dalsza integracja Unii Europejskiej czy wzmocnienie pozycji państw narodowych?
Programu federalistycznego nikt dziś właściwie nie popiera, choć takie pomysły pojawiły się przez moment, natychmiast po Brexicie. Z drugiej strony słyszymy głosy nawołujące do ograniczenia kompetencji Unii i powrotu na pierwszą linię polityki europejskiej państw narodowych. To jest postulat formułowany w najbardziej radykalnej formie przez Orbána i Kaczyńskiego. Nie ma żadnej szansy na jego realizację. Zdecydowana większość państw UE jest temu przeciwna. Pozycję Warszawy i Budapesztu popierają częściowo Bratysława, która należy do strefy euro, i Praga, zaś w starej Unii, po Brexicie, tylko ugrupowania skrajne, które nieprzypadkowo oklaskiwały panią premier Szydło, gdy występowała przed Parlamentem Europejskim.
Mamy przed sobą długą drogę transformacji Unii, a jej efekt końcowy trudno przewidzieć. Niewykluczone, że z jednej strony będziemy mieli do czynienia z pogłębieniem integracji strefy euro, albo też jeszcze mniejszej grupy państw, przede wszystkim sześciu państw założycielskich Unii: krajów Beneluksu, Niemiec, Francji, Włoch i może Hiszpanii. Reszta pozostanie mniej więcej na dotychczasowym poziomie integracji, z większymi być może kompetencjami państw narodowych w wyniku ograniczenia władzy instytucji brukselskich. Po tych przekształceniach w zewnętrznym kręgu Unii znajdzie się miejsce dla takich krajów jak Szwajcaria, Norwegia, ale również Ukraina czy Turcja.
Jednego jestem jednak pewien: nie dojdzie ani do federalizacji całej Europy, ani do całkowitego rozkładu Unii, choć nie wykluczam, że pewne państwa pójdą śladem Wielkiej Brytanii.
Ale gdzie jest w tym wszystkim miejsce Polski? Władze w Warszawie chcą zmiany traktatów europejskich…
Jarosław Kaczyński o zmianach traktatowych mówi od wiosny. Wspominał nawet, że rozmawia z jakimś prawnikiem na temat przygotowania polskiej propozycji. O rezultatach nic nie wiemy. Wiadomo jednak, że obecne władze chcą korzystać ze środków, które płyną z Unii i zarazem zminimalizować jakąkolwiek od niej zależność. Warszawa, nawet razem z Budapesztem, ma jednak bardzo małe możliwości wpływania na proces ewolucji UE. Zdolności obu krajów, zważywszy na ich izolację, do budowania szerokiej koalicji, koniecznej, by móc wpływać na decyzje Unii, są bardzo ograniczone. Donald Tusk miał rację, gdy mówił ostatnio w Warszawie, żeby uważać, bowiem zmiany, do których dojdzie, wcale nie muszą być dla Polski korzystne. Zwłaszcza jeżeli rząd PiS-u będzie odgrywać jedynie rolę negatywną i paraliżującą, przeciwstawiając się całej prawie Unii.
Mówi pan o izolacji Polski w Europie, a tymczasem rząd przekonuje, że znaczenie kraju rośnie, m.in. dzięki wspólnym działaniom w ramach Grupy Wyszehradzkiej, która dziś wyrasta na najważniejszego gracza w ramach UE.
Grupa Wyszehradzka to w dużym stopniu mit w poszukiwaniu wcielenia. Państwa Europy Środkowej niewiele łączy poza niechęcią do przyjmowania uchodźców. Stosunek do ideologicznego projektu „kontrrewolucji kulturalnej”, do Unii Europejskiej takiej, jaka jest, do Rosji czy do polityki Niemiec bardzo te kraje od siebie odróżnia. BBC wyemitowała ostatnio materiał, gdzie cytuje się poważnych urzędników słowackich i czeskich, którzy jednoznacznie mówią, że w polsko-węgierskiej awanturze z Brukselą nie mają zamiaru uczestniczyć.
* Ikona wpisu: fot. Pete Linforth. Źródło: pixabay.com.