Poznałyśmy Bridget Jones jako 20-parolatki. Wydawało nam się, może trochę naiwnie, że żadna z nas nie będzie taka, jak ona. Pierwsza część filmu nas niespecjalnie śmieszyła, a wiele dziewczyn z naszego środowiska pewnie nawet jej nie oglądało. Byłyśmy wtedy zajęte raczej pisaniem doktoratów, czytaniem i dyskutowaniem na temat teorii feministycznych oraz oglądaniem ambitnego europejskiego kina. Obce było nam uganianie się za bogatymi przystojniakami.
Dzisiaj jesteśmy kobietami 35+. Wciąż trochę młodsze od Bridget, ale czy nadal tak samo od niej mądrzejsze?
Trzeba przyznać, że w latach 90. XX w. Bridget Jones była bohaterką swoich czasów. Budziła kontrowersje, prowokowała dyskusje o feminizmie i roli kobiety, tak w życiu zawodowym, jak i prywatnym. Udało się jej nie tylko dostać na łamy wszystkich chyba gazet i czasopism, także niejedna z naszych koleżanek gruntownie ją przeanalizowała w swoim doktoracie. Twórcy postaci dali niezłego prztyczka w nos specom od photoshopowej rzeczywistości z błyszczących magazynów mody. Wykreowali postać z nadwagą, palącą, pijącą, bawiącą się, no i przede wszystkim – piszącą pamiętnik dziewczynę z sąsiedztwa. Bridget w pewnym stopniu sprawiała, że wiele kobiet przestawało wstydzić się swoich niedoskonałości. To, co nas jednak uwierało, to chyba wciąż zbytnie poddanie regułom tej glosy rzeczywistości.
Twórcy postaci dali niezłego prztyczka w nos specom od photoshopowej rzeczywistości z błyszczących magazynów mody. | Justyna Czechowska i Karolina Szymaniak
Dobrze, a co teraz dzieje się z Bridget? Czy w drugiej dekadzie XXI w. nadal jest ona albo też staje się właśnie naszą antysuperbohaterką? Jeszcze zanim film wszedł do kin, już sam trailer spotkał się na łamach „Guardiana” z krytyką, że fabuła jest przestarzała i oderwana od współczesnych realiów społecznych, tkwiąca w latach 90., nierealistyczna w smutnym świecie szybkich relacji nawiązywanych przez portale randkowe on-line czy Tindera.
Jak to „oderwana od realiów”? Przecież Bridget pisze już pamiętnik na tablecie, a nie w czerwonym brulionie, w pracy zaś przedstawia – ponosząc co prawda spektakularną klęskę – projekt wykorzystania w redakcji smartfonowej manii dokumentowania wszystkiego i wszędzie. Owszem, podobnie jak poprzednio, w filmie ukazana jest czasem trochę cukierkowa rzeczywistość białych z wyższej klasy średniej, ale też nie rości on sobie ambicji do bycia wielowarstwową analizą współczesnej skomplikowanej rzeczywistości i diagnozowania wszystkich jej bolączek. Choć parę, musimy przyznać, udało się tu trafnie i dowcipnie uchwycić.
Bohaterka czasów 2.0
Bohaterkę spotykamy w momencie (następnego) kryzysu, gdy w dresie i w towarzystwie butelki wina świętuje swoje urodziny. Scena znana z poprzednich części. Smętną romantyczną piosenkę przełącza na energetyzujący kawałek, śpiewając na cały głos i podejmując, po raz kolejny, decyzję o zmianie (która z nas tego choć raz nie zrobiła?). I tak jest skonstruowana cała jej postać. Z jednej strony Bridget to kobieta obdarzona wysoką świadomością, zdolna do ironicznego oglądu, znająca swoje potrzeby i kompetencje, gwiżdżąca na społeczne normy. Z drugiej – wystawiająca się na publiczny widok, przerażona perspektywą zostania starą panną. Tyle że tym razem sprawy te w filmie stanowią tylko tło. Kwestia ciała, wizerunku, oczekiwań i ról społecznych schodzi na dalszy plan. Albo też – zostaje podana w wątpliwość i zdefiniowana na nowo.
Kiedy Bridget wyrzuca sobie – po tym, jak wybrała się z młodszą koleżanką na festiwal w woodstockowym stylu i spędziła upojną noc w wigwamie nieznajomego – że zachowuje się jak prostytutka, natychmiast dokonuje niezbędnej korekty, przekonując samą siebie, że jest kobietą wyzwoloną, która spełnia swoje potrzeby i bierze to, na co ma ochotę. Ale czy rzeczywiście to przekonanie w niej pozostaje?
Nie do końca. Wyobrażamy sobie jednak, że w pierwszej części Bridget starałaby się odnaleźć tego przystojniaka z wigwamu. Tymczasem teraz kompletnie o nim zapomina. Idzie dalej. Za to po drodze, ledwie tydzień po festiwalu, spotyka Marka Darcy’ego i gdy tylko dowiaduje się, że ten jest w trakcie rozwodu, ląduje z nim w łóżku…
…a kilka tygodni później orientuje się, że jest w ciąży. I owszem, pytanie o to, kto jest ojcem, od razu staje się głównym tematem czy głównym tematem żartów w filmie, jednak naszym zdaniem pod podszewką tkwi tu coś więcej. Nie śmiejemy się przecież (tylko) z niewiedzy bohaterki co do ojcostwa, bawi przede wszystkim – przynajmniej nas – sposób, w jaki z rzeczywistością borykają się obaj kandydaci na ojca, usilnie zabiegający o względy Bridget.
Może o sile filmu stanowi przede wszystkim nie to, jak Bridget potyka się o życie – a potyka się cały czas – lecz to, jak próbują się wobec niej odnaleźć faceci. | Justyna Czechowska i Karolina Szymaniak
No właśnie. Może o sile filmu stanowi przede wszystkim nie to, jak Bridget potyka się o życie – a potyka się cały czas – lecz próbujący się wobec tej nowej Bridget odnaleźć faceci. Czasem do przesytu wręcz nieznośni, jak Jack, spec od doboru par, czasem kwadratowo nieporadni, jak Mark. Nawet jeśli są oni wyćwiczeni i nieźle oczytani w temacie rodzicielstwa, pozostają nieco bezradni wobec cielesności doświadczenia ciąży, które – także dosłownie, jak w zabawnej scenie na moście czy w scenach w szpitalu – ich przytłoczy, trochę poharata, sporo nauczy.
A panowie w filmie mają sporo do nauczenia się. Granie księcia z „Kopciuszka”, którego próbuje na przykład Jack, już nie wystarcza, a o uczuciach trzeba nauczyć się mówić poza schematami uwodzenia ściągniętymi z rozmaitych podręczników. Świat nowej Bridget nie kręci się już wokół mężczyzn. W filmie spotykamy zresztą całą galerię najróżniejszych komediowo wyrazistych żeńskich postaci: 20-paroletnią szefową hipsterkę, Mirandę, 30-paroletnią koleżankę Bridget z telewizji, i w końcu wkraczającą do lokalnej polityki matkę Bridget. W tle przewijają się też przyjaciółki Bridget z rodzinami. Jasne, nie są to postaci ukazane w pełni czy przedstawicielki całego pokolenia, ale przecież nie trudno formułować wymóg pokazywania takich względem komedii romantycznej.
Bridget nierozważna i nieromantyczna
Warto wspomnieć, że o ile scenariusze do pierwszej i drugiej części wraz z autorką powieści współtworzyli spece od gatunku komediowego, o tyle do prac przy tej części (która trwała parę ładnych lat i wiązała się ze zmianami koncepcji) zaproszono też Emmę Thompson, co naszym zdaniem wyraźnie filmowi posłużyło. Sama Thompson w drugoplanowej roli ginekolożki prowadzącej ciążę Bridget jest fantastyczna, a sceny z jej udziałem i wypowiadane przez nią kwestie to jakby komentarz z offu do filmowej rzeczywistości.
Tym samym dochodzimy do sedna sprawy: „Bridget Jones 3” to przede wszystkim świetne dialogi i niezastąpione, wręcz genialne niekiedy obserwacje. Jak choćby kampania wyborcza matki Bridget, której problemem staje się zderzenie tzw. tradycyjnych wartości rodzinnych z alternatywnymi modelami związków i rodziny. Albo krytyczne spojrzenie na współczesną produkcję niusów i sensacji. I w końcu te protestujące feministki, które blokują miasto na tyle kłopotliwie, że rodząca Bridget nie może dotrzeć do szpitala samochodem, a przyjaciele i rodzina pojawiają się na miejscu spóźnieni i wyraźnie zirytowani protestem. W oczach niektórych moment ten nadaje filmowi antyfeministycznej wymowy. Bo cóż po feminizmie, gdy odchodzą wody? Nam wydaje się jednak, że daje się odczytać go też inaczej. Z jednej strony, jako głos w dyskusji nad teorią i praktyką feminizmu, nie zawsze potrafiącego skutecznie formułować swój przekaz i dobrać odpowiednie środki działań, by dotrzeć do ich niezaangażowanych odbiorczyń. Z drugiej strony – krytykę wygodnie korzystających z wywalczonych praw rozpieszczonych przedstawicielek klasy średniej, które walkę o prawa kobiet traktują jako sprawę dokonaną i którym zbywanie emancypacyjnych haseł przychodzi zbyt łatwo. Niepotrafiących wyjrzeć poza swoją mieszczańską perspektywę. Ciągle mruga się tu do nas okiem. Jak w jednej z ostatnich scen filmu, którego końcówka wydaje się aż nazbyt romantyczno-schematyczna. Ale i tu dokonuje się pewne przesunięcie i wyjście z konwencji. Kamera filmuje od tyłu niosącą na ręku dziecko Bridget, gdzieś w oddali znikają jej dwaj partnerzy. Czy podąża za nimi? Może. I nie musi. Ma swój świat, a oni nie są w jego centrum.
Czy zatem Bridget jest bohaterką naszych czasów? Czy na pewno tak się wyemancypowała, że nie zagrozi jej już żaden playboy, bo nawet go nie zauważy? Czy też jest wciąż postacią postfeministyczną – dobrze znającą emancypacyjną retorykę, wyzwoloną ekonomicznie, ale przekonaną, że zrealizuje się tylko w tradycyjnym związku i tradycyjnie, męskocentrycznie określonej roli partnerki? Jeśli przyjmie się taką, mocno powiązaną z chick lit, definicję postfeminizmu (a jest ich, wierzcie nam Państwo, całkiem sporo),– to zdaje się, że bohaterka powoli postacią postfeministyczną być przestaje. Pozostaje kwestią otwartą, czy z sukcesem, bo autorzy scenariusza, jak pokazuje końcówka filmu, mieliby może nawet ochotę zawrócić Bridget na dawną drogę. Byłaby więc tymczasem Bridget (o, urodo terminów technicznych!) bohaterką postpostfeministyczną? Kolejną rozprawę ze sprzecznościami i meandrami tego zagadnienia pozostawiamy tymczasem na inną okazję.
Film:
„Bridget Jones 3”, reż. Sharon Maguire, Wielka Brytania, Stany Zjednoczone, Francja 2016.
*Ikona wpisu: fot. materiały prasowe Universal Pictures/UIP