Słyszałam, że poniedziałkowy strajk to rozrywka pań z wielkomiejskiej klasy średniej, które zamiast na kolejną latte na sojowym mleku poszły dla przyjemności trochę zmoknąć na placu Zamkowym. Od ministra spraw zagranicznych dowiedziałam się też, że to była zabawa. I jeszcze, że porażka, bo co prawda w Warszawie i Szczecinie demonstrowało 25 tys. osób, ale przecież tylko w stolicy żyje co najmniej 600 tys. kobiet, a w Polsce pewnie 19 mln. I że prawdziwe polskie kobiety na udział w strajku nie miały czasu/siły/możliwości/potrzeby – w każdym razie ich nie było, bo wszystkie uczestniczki to posiadaczki dóbr luksusowych, takich jak etaty i prawdziwie wolne zawody.

Wśród głosów krytyki pojawiał się argument o tym, że aborcja to „przykrywka” dla prawdziwie ważnych tematów, cyniczna gra Jarosława Kaczyńskiego. Nie zabrakło też określania uczestniczek mianem „morderczyń”, „wysłanników diabła”, „przedstawicielek Cywilizacji Śmierci” etc. Zebrawszy te różnorakie negatywne opinie i wyżąwszy przemoczone po marszu buty, odpowiadam na słowa krytyki padające z prawa, lewa i centrum.

Strajk jako forma niewłaściwa

Na początku poczynię zastrzeżenie: brałam udział w poniedziałkowym proteście, ale na manifestację pojechałam po pracy. Nie wzięłam urlopu, nie prosiłam o możliwość wcześniejszego wyjścia, nie udawałam chorej, żeby protestować na zwolnieniu lekarskim. To ostatnie jest nieuczciwe, więc odpada. Drugie oznaczałoby, że na mojej nieobecności traci nie ten, kto zawinił – wszak to nie mój pracodawca jest autorem barbarzyńskiej ustawy albo posłem kierującym ją do dalszych prac, więc to nie jego powinnam karać nieobecnością. Na urlop mam natomiast inne pomysły. A zatem przepracowawszy osiem godzin, wzięłam parasol i pojechałam moknąć w tłumie na placu Zamkowym.

Oczywiście wiem, skąd wziął się pomysł na jednodniowy strajk kobiet. Jednak na Islandii 41 lat temu cel był zgoła inny, więc bezpośrednie kopiowanie rozwiązania uważałam i uważam za nie do końca trafione. Z zarzutem mówiącym, że strajk (rozumiany jako absencja w pracy) nie jest formą właściwą, mogę się zgodzić. Zwłaszcza, że masowości postulowanego rozwiązania (co jest warunkiem sukcesu) nie sprzyjały wszystkie czynniki praktyczne. Wzięcie urlopu pierwszego dnia nowego miesiąca (czyli dla części osób – pierwszego dnia nowej pracy), będącego w dodatku pierwszym dniem nowego kwartału (więc szans na posiadanie jakichś „nadpracowanych” dni czy godzin w zasadzie nie ma), na dodatek pod koniec roku (gdy wiele osób urlopu po prostu już nie ma) jest trudniejsze niż np. pod koniec stycznia.

Dodatkowo „strajk” zwołano w bardzo krótkim terminie, co wzięcie urlopu, tak by nie pozostawiać pracodawcy „na lodzie”, czyniło jeszcze trudniejszym. O ile spotkanie umówione za miesiąc można odwołać, to z takim za tydzień trudniej to zrobić. Że nie wspomnę o osobach pełniących służbę na rzecz innych – lekarzach i pielęgniarkach, nauczycielach, ale też pracownikach usług publicznych. Wreszcie: masowym i całodniowym protestom nie sprzyjała aura, co było do przewidzenia.

Podsumowując, dobrze, że było nas tak dużo i w tylu miejscach, ale całodniowe strajki trzeba przygotowywać o wiele dłużej i biorąc pod uwagę różne czynniki mogące osłabić ich wydźwięk.

Strajk jako dobro luksusowe pań z wielkiego miasta

Mówiąc szczerze, idąc rano do autobusu, obawiałam się, że nie spotkam nikogo innego w czerni albo że będą to tylko osoby podobne do mnie – warszawskie trzydziestoparolatki po studiach. Tłumek na przystanku i w autobusie rozwiał moje obawy. W czerń ubrane były kobiety młode i stare, z niepełnosprawnościami i bez, bezdzietne i odprowadzające dzieci do przedszkoli i szkół. Na placu Zamkowym miałam okazję słuchać kobiet wykształconych i bardzo prostych, spotkałam katoliczki, ateistki, ewangeliczki i buddystki. Z pięknym manicurem i o spracowanych dłoniach. Z liceum i z klubu seniora. Same, z koleżankami, z dziećmi.

Co szczególnie ważne, demonstracje naprawdę nie odbywały się tylko w największych miastach – choć dziesiątki tysięcy uczestników w Warszawie, Szczecinie czy Wrocławiu robią wrażenie, to pewne formy protestu miały miejsce także w wielu miastach liczących mniej niż 50 tys. mieszkańców. I nie były domeną wykształconych i znudzonych przedstawicielek klasy średniej. Ani nawet tylko kobiet – uczestniczyło w nich też wielu mężczyzn, z partnerkami lub solo.

Aborcja jako przykrywka, strajk jako efekt manipulacji

Są i tacy, którzy wszelkie spory obyczajowe (ale też kwestię niezależności Trybunału Konstytucyjnego) określają mianem tematów zastępczych, mających przykuć uwagę społeczeństwa i skierować jego emocje ku kwestiom tak naprawdę nieistotnym, podczas gdy politycy będą mogli spokojnie zająć się innymi sprawami. Tym razem ma to być umowa CETA, kolejne machlojki „Misiewiczów” lub problemy z dopięciem budżetu, których nie zmieni unia personalna Ministerstw: Rozwoju i Finansów. Z przekonania, że przekazanie do dalszych prac projektu autorstwa Ordo Iuris ma skanalizować społeczne emocje i odwrócić uwagę od spraw „naprawdę ważnych”, wynika uznawanie poniedziałkowego strajku za efekt manipulacji, której uległy kobiety. By nie rzec – „głupie baby”.

Nie mam wątpliwości, że Jarosław Kaczyński cynicznie gra tematem aborcji. Jestem prawie pewna, że osobiście ma w tej kwestii poglądy zbliżone do nieżyjącego brata i bratowej. Prawdopodobnie uważa, że awantura jest mu na rękę i że coś dzięki niej ugra, i to zarówno na poletku krajowym, jak i międzynarodowym. Być może uda się uzyskać także większą przychylność episkopatu, a i UE pewnie zajmie się tą kwestią, porzucając problem praworządności.

Tylko że nawet Naczelnikowi Państwa sprawa zmiany przepisów aborcyjnych może się wymknąć spod kontroli. Barbarzyński projekt Ordo Iuris wcale nie musi leżakować w komisji do końca kadencji. Zresztą jako projekt obywatelski nie podlega zasadzie dyskontynuacji, więc kolejny parlament będzie musiał się nim dalej zajmować. A nie wiemy, jaki będzie i jakie partie będą go tworzyć. Niewykluczone, że wprowadzenie tego albo nieznacznie złagodzonego prawa będzie dla PiS-u politycznie opłacalne. A wtedy okaże się, że strajk nie był tylko biciem na trwogę. Ale na podjęcie działań przeciw zmianom zaproponowanym przez OI będzie już za późno.

Odnoszę wrażenie, że traktowanie kwestii aborcji jako „problemu zastępczego” wynika przynajmniej po części z lekceważenia problemów dotyczących przede wszystkim kobiet. A właściwie – uznawania, że sprawy związane z prawami reprodukcyjnymi są domeną i problemem wyłącznie kobiet i jako takie są mniej istotne niż, dajmy na to, gospodarka. Bardzo to krótkowzroczne, nie tylko dlatego, że chyba każdy ma jakąś bliską sobie kobietę, która może paść ofiarą bezdusznych rozwiązań procedowanego projektu.

 

Autorka: Marta Zawierucha
Autorka: Marta Zawierucha

 Strajk jako manifestacja Cywilizacji Śmierci

Niemal na koniec odpowiadam na argumenty wysuwane przez zwolenników projektu Ordo Iuris, czyli osoby i organizacje dążące do całkowitego zakazu aborcji (z wyjątkiem bezpośredniego zagrożenia życia matki) i karania zarówno kobiety, jak i lekarza, a także penalizacji poronienia.

Po pierwsze, nie znam nikogo, kto popierałby aborcję dla niej samej. Czym innym jest prawo do aborcji i poparcie dla możliwości skorzystania z niego, czym innym – sama aborcja. Nie wierzę, że ci, którzy nazywają nas, uczestników i uczestniczki dzisiejszych manifestacji, „aborterami”, naprawdę są przekonani, że marzeniem każdego i każdej z nas jest zajście w ciążę tylko po to, by móc ją usunąć, najlepiej jak najpóźniej i tak, żeby przysporzyć płodowi możliwie dużo cierpienia.

Po drugie, dzisiejszy protest ma wiele twarzy – i Barbary Nowackiej, i dziewczyn z partii Razem, i Zuzanny Radzik z „Tygodnika Powszechnego”. Czerń przywdziały i kobiety krzyczące „wolność, równość, wolna aborcja”, i te, które chcą mieć pewność dostępu do badań prenatalnych oraz najnowszych technologii medycznych, w tym operacji prowadzonych jeszcze przed porodem. A projekt Ordo Iuris czyni je praktycznie niedostępnymi, o czym niedawno mówił wybitny ginekolog-położnik prof. Romuald Dębski.

Po trzecie, twierdzenie, że możliwość nadzwyczajnego złagodzenia kary, „a nawet odstąpienie” od jej wymierzania kobiecie, która poroniła, oznacza, że nie będzie ona ciągana po sądach, jest nieprawdą. Nadzwyczajne złagodzenie czy odstąpienie od kary oznacza, że proces już się odbył, a decyzję podjął sąd. Wcześniej natomiast odbyły się przesłuchania, spotkania z prokuratorem, wreszcie – wniesiony został akt oskarżenia. Ordo Iuris wspaniałomyślnie dodaje w projekcie ustawy paragraf 6, mówiący, że „nie podlega karze matka dziecka poczętego, która dopuszcza się czynu określonego w § 2”, a więc roniąca nieumyślnie. Tyle tylko, że tę nieumyślność trzeba będzie udowodnić. A stanowiąca podstawę naszego systemu prawnego zasada domniemania niewinności idzie w związku z tym w odstawkę.

Po czwarte, argumentacja, na której opiera się projekt, miesza dwa porządki. To co powinno wynikać z decyzji moralnych, opartych na kompasie etycznym, stara się zadekretować przepisami prawa. Decyzje, których podejmowanie jest jednym z elementów stanowiących dla człowieczeństwa, ma zastąpić posłuszeństwo kodeksom. O dobrej kondycji chrześcijańskiego społeczeństwa nie świadczy przecież to, że ludzie będą podejmować decyzje wynikające z Ewangelii wyłącznie „ze strachu przed karą”.

Po piąte wreszcie, projekt, który wedle autorów ma upodmiotowić każdego człowieka, a za człowieka uznaje także połączone męską i żeńską komórkę rozrodczą, uprzedmiatawia kobietę. Nieważne staje się jej zdrowie (bo jedyną przesłanką do przerwania ciąży będzie bezpośrednie zagrożenie życia), nieważne to, że może być ofiarą gwałtu, kazirodztwa lub pedofilii, nieważne wreszcie, jakie będą dla niej konsekwencje donoszenia ciąży i urodzenia dziecka, które umrze w kilka minut, godzin, dni czy tygodni po narodzinach. Patrzenie na agonię własnego dziecka ma być ceną, jaką kobiety będą płacić za spokój sumień autorów ustawy. Odebranie kobietom wolnej woli i pozostawienie ich z konsekwencjami decyzji podjętej przez autorów ustawy i parlament (jeśli ją przyjmie) jest zwykłym barbarzyństwem.

***

Poniedziałkowy protest, pomimo wszystkich niedoskonałości, o których pisałam, pokazał, że są wartości, w obronie których protestują najróżniejsi ludzie, od Bałtyku po Tatry i od Odry do Buga, w Berlinie, Wilnie, Londynie, Dublinie czy Kenii. Pewnie ci, którzy wydelegowali młodzieńców dzierżących transparent ze zdjęciem usuniętego płodu oraz dziewczynki z zespołem Downa i napisem „ratujcie nas”, ucieszyliby się, gdyby maszerowała garstka weganek sączących kawę na wynos. Albo gdyby podczas demonstracji doszło do zamieszek, gdyby wznoszone okrzyki obfitowały w przekleństwa, gdyby atmosfera była grobowa, a organizacja beznadziejna.

No cóż, protest miał inny kształt. I udowodnił, że godność człowieka jest wartością jednoczącą ponad podziałami. Może na razie nieco nieśmiało, może za szybko, może jakaś inna forma byłaby skuteczniejsza. Tego nie wiemy. Wiemy za to, że w wielu miastach polskie kobiety pokazały swoją niezgodę na odbieranie im tego, co stanowi o człowieczeństwie, czyli wolności i godności.