Przyznaję, że się pomyliłem: październikowa niespodzianka rzeczywiście nadeszła w październiku, a sprawa podatków Donalda Trumpa okazała się ledwie drobiazgiem w porównaniu z taśmą, na której kandydat na prezydenta i dziennikarz Billy Bush, nawiasem mówiąc kuzyn George’a W., rozmawiają o wykorzystywaniu statusu celebryty do „robienia [z kobietami] czego się chce”, w tym – to zdanie już przeszło do historii – do „łapania za cipki”.
Nie sposób nie zauważyć ironicznego wymiaru całej historii: w czasie poprzedniej debaty Trump skarżył się na rzekomo niedziałający mikrofon – teraz na pewno żałuje, że 11 lat temu mikrofon zadziałał jak należy. Tak oto kandydat, który zachęcał ludzi do wyszukiwania i publikowania materiałów kompromitujących Hillary Clinton, padł ofiarą własnej broni. Trump zbył wprawdzie nagranie jako „przechwałki rodem z męskiej szatni”, ale musi zdawać sobie sprawę z powagi sytuacji, skoro po raz pierwszy w czasie kampanii zdobył się na przeprosiny – w swoim stylu, oczywiście, to znaczy połączone z atakiem na Billa Clintona i jego zdrady małżeńskie.
W czasie niedzielnej debaty, która – tu wszyscy komentatorzy są zgodni – była dość przykrym spektaklem, zaatakował ponownie. Hillary próbowała z godnością przyjmować osobiste wycieczki Trumpa (włącznie z zapowiedzią, że kiedy ten zostanie prezydentem, wsadzi ją do więzienia), ale i jej zaczęły puszczać nerwy. Wielu komentatorów chwali Trumpa za to, że wypadł lepiej niż podczas pierwszej debaty, ale prawdę mówiąc, trudno uznać to za wielkie osiągnięcie. Tego rodzaju komentarze doskonale pokazują, jak niskie były oczekiwania wobec republikańskiego kandydata.
Sytuacja rzeczywiście jest wyjątkowa, ale nie dlatego że Trump powiedział coś o wiele bardziej oburzającego niż dotychczas – nawet jeśli do tej pory obywało się bez wulgaryzmów. Różnica polega na tym, że Republikanie przestali wreszcie udawać, że Donald Trump jest normalnym kandydatem, co najwyżej nieco ekscentrycznym. Kiedy zdobył nominację, obóz „Never Trump” właściwie rozpłynął się w powietrzu. Prawie wszyscy poparli kandydata „w imię partyjnej jedności” – łącznie z Tedem Cruzem (Trump niewybrednie obrażał jego żonę i ojca) oraz Johnem McCainem (Trump zarzucił mu, że jako eks-jeniec nie jest prawdziwym bohaterem wojennym, bo „dał się złapać”), który kiedyś potrafił przeciwstawić się rasistowskim i ksenofobicznym wybrykom swojej partii. Okazało się jednak, że kręgosłup moralny Republikanów jest giętki jak bułgarska gimnastyczka. Przy każdej kolejnej aferze przywódcy GOP dokonywali ekwilibrystycznych popisów, jednocześnie potępiając słowa kandydata, ale nadal „wspierając go w stu procentach”. Złoty medal w tej dyscyplinie należał się niewątpliwie senator Kelly Ayotte, która „poparła, ale nie wspierała” Trumpa (cokolwiek miałoby to znaczyć).
Sytuacja rzeczywiście jest wyjątkowa, ale nie dlatego że Trump powiedział coś o wiele bardziej oburzającego niż dotychczas. Różnica polega na tym, że Republikanie przestali wreszcie udawać, że Donald Trump jest normalnym kandydatem. | Piotr Tarczyński
Teraz wreszcie republikańska wierchuszka powiedziała „dość”. Po publikacji taśmy senatorowie, gubernatorowie oraz prominentni oficjele zaczęli na wyprzódki wycofywać swoje poparcie dla Trumpa, tłumacząc, że nie są już w stanie z czystym sumieniem uznawać go za swojego kandydata. Należałoby oczywiście zadać pytanie, czy po pół roku stania za nim murem, kiedy obrażał Meksykanów, Afroamerykanów, muzułmanów, niepełnosprawnych i – a jakże – kobiety, naprawdę sądzą, że ich sumienia już wtedy nie przestały być „czyste”.
Nie sposób oczywiście wykluczyć, że dla niektórych Republikanów taśma rzeczywiście stała się kroplą, która przelała (bardzo pojemną, dodajmy) czarę goryczy, ale zaryzykowałbym stwierdzenie, że odcinając się od Trumpa, większość z nich kierowała się nie tyle poczuciem moralności, co zwykłym instynktem przetrwania. Choć trzy czwarte wyborców Partii Republikańskiej sprzeciwia się porzucaniu Trumpa, to nie oni zdecydują o wyniku wyborów na Florydzie czy w Ohio, ale wyborcy niezależni – a ci mają dość. Sondaże pokazują też, że toksyczny kandydat ciągnie w dół całą partię, zagrożona jest już nie tylko republikańska większość w Senacie (licząca 4 senatorów), ale może nawet i w Izbie Reprezentantów (licząca 59 kongresmenów).
Kierownictwo GOP zaczęło przekierowywać środki z kampanii prezydenckiej na wybory do Kongresu, co oznacza, że próbuje już tylko zminimalizować straty. Otwarcie powiedział to w poniedziałek faktyczny przywódca partii, spiker Paul Ryan, zapowiadając, że odtąd skupia się wyłącznie na wyborach do Izby Reprezentantów, co w wolnym tłumaczeniu oznacza: „Ratuj się, kto może”. Decyzja ta może okazać się jeszcze dotkliwszym ciosem dla Trumpa niż taśma z przechwałkami erotomana-gawędziarza, pokazuje bowiem wyraźnie, że kierownictwo partii de facto pogodziło się z przegraną w wyborach prezydenckich.
Różnice zdań między establishmentem partii a jej wyborcami wskazują na to, że 8 listopada zimna wojna w łonie Partii Republikańskiej przerodzi się w wojnę otwartą. Z jednej strony znajdą się nieliczni sprawiedliwi, jak gubernator John Kasich czy senator Lindsey Graham, którzy dziś odczuwają zasłużone schadenfreude, ich pozycja w obecnej GOP jest jednak marginalna. W centrum będą tracący poparcie dotychczasowi kapitanowie i sternicy, którzy – jak Ryan – zdążyli wskoczyć do szalup ratunkowych przed ostateczną katastrofą. Naprzeciw nim staną wierni trumpowcy, którzy już krytykują Ryana i na pewno spróbują przejąć kontrolę nad podzieloną i sfrustrowaną GOP. Narracja „noża wbitego w plecy” przez establishment (czy raczej – by pozostać w obrębie sfery zainteresowania Trumpa – „chwytu poniżej pasa”) może im w tym bardzo pomóc.
* Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Gage Skidmore; Źródło: Flickr.com