W liberalnej demokracji cenzura artystyczna to rzecz nie do pomyślenia. Nie sposób zabronić artyście podejmowania trudnych tematów ze względu na ich negatywne konsekwencje społeczne, nie sposób zmuszać go do przemilczeń czy odłożenia tematu „na lepsze czasy”. Ale z faktu, że nie możemy powstrzymać twórcy przed zajęciem się daną kwestią z powodu potencjalnych skutków, nie wynika, że jako odbiorcy nie możemy tych skutków analizować.
Tak jest w przypadku „Wołynia” – refleksja nad społecznym oddźwiękiem tego konkretnego dzieła jest tym bardziej zasadna, że sam Smarzowski, niemal w każdym z licznych wywiadów udzielanych zarówno przed premierą, jak i po niej, wyczerpująco tłumaczy, jakie przyświecały mu cele. Powstaje więc pytanie – czy udało mu się je zrealizować?
Ostrzeżenie przed nacjonalizmem
„Ten film opowiada o tym, do czego może doprowadzić skrajny nacjonalizm”, mówi reżyser w jednej z rozmów [„wSieci”, nr 40/2016, 3–9 października 2016]. W innej zapewnia, że „«Wołyń» nigdy nie przeciw Ukraińcom”, a przeciw „skrajnemu nacjonalizmowi” [„Newsweek”, nr 40/2016, 26 września – 2 października 2016]. Obraz ma mieć zatem wymiar uniwersalny, dowodzić, że nacjonalizm ukraiński jest tak samo głupi i tak samo groźny, jak jego odmiana polska, niemiecka, francuska czy serbska. W cytowanej rozmowie dla „wSieci” Smarzowski tłumaczy, że przecież w tym samym czasie, kiedy „popi święcili banderowcom piły, karabiny, siekiery i noże, księża katoliccy święcili noże chorwackich ustaszy. […] Jedne noże podrzynały gardła polskie, inne serbskie”.
To oczywiście prawda, ale akcja filmu toczy się w bardzo konkretnym miejscu i czasie, a w ciągu dwuipółgodzinnego seansu reżyser i jednocześnie autor scenariusza nie podejmuje żadnej próby uogólnienia tego doświadczenia, choć jak wyznaje w „Newsweeku”, początkowo miał taki zamiar. W końcowych scenach „Wołynia” miały się pojawić „współczesne materiały dokumentalne – zdjęcia z manifestacji organizacji nacjonalistycznych i faszyzujących z całej Europy, również z Polski. Bo ważne jest dla mnie – wyjaśnia Smarzowski – by ludzie przeprowadzili tę analogię – żeby następnym razem, widząc z balkonu jak wysportowane chłopaki z różnymi symbolami i flagami niszczą witryny sklepów, przystanki i samochody, połączyli w głowie obrazki”. Ostatecznie jednak z pomysłu zrezygnował, uznając, że film „musi się bronić sam”.
Niestety, nie broni się. Po pierwsze dlatego, że „Wołyń” to film przede wszystkim o przemocy Ukraińców wobec Polaków i żadne wypowiadane ex post zaklęcia tego nie zmienią. Po drugie i znacznie ważniejsze, ten obraz o groźnym uroku nacjonalizmu nie mówi absolutnie nic. Smarzowski nie pokazuje nam ani jednego bohatera, który zauroczony nacjonalistyczną ideologią powoli przekraczałby kolejne granice, aż do momentu, kiedy gotów będzie zabijać żyjących obok ludzi.
Owszem, na początku filmu, podczas sceny polsko-ukraińskiego wesela, widzimy oznaki wzajemnej niechęci, czy nawet pogardy, mowa jest też o ekonomicznym dyskryminowaniu Ukraińców. Widzimy jednak również sceny (rozmowa dwóch kobiet podczas ślubu w kościele) pokazujące, że niektórym ludziom rozróżnienie między Polakami a Ukraińcami sprawiało poważne problemy.
Poza tym od nawet wyraźnej niechęci wobec sąsiadów do obdzierania ich ze skóry i rozłupywania czaszek siekierami droga daleka. Co dzieje się w człowieku, kiedy ją pokonuje? Tego Smarzowski nie wyjaśnia. Nie tłumaczy też, dlaczego jego zdaniem jedni ulegają szaleństwu, a inni nie. Nawet nie próbuje zbliżyć się do swoich bohaterów i zrozumieć ich motywacji – jak to zrobił chociażby w „Róży” czy „Domu złym”. Stoi z boku, po prostu rejestrując kolejne zbrodnie jednych na drugich oraz (nieliczne) szlachetne postępki. Dlaczego ukraiński chłopiec, który zerwał przyjaźń z Polakiem („Bo ty Lach!”) następnie ratuje żydowskiego chłopca? Dlaczego Ukrainiec, który w jednej scenie specjalnie przychodzi do głównej bohaterki, Zosi, by zapewnić ją o przyjaznych zamiarach, w następnej biegnie na czele morderczego pochodu? Dlaczego wreszcie sama Zosia z narażeniem życia pomaga Żydom, nie oczekując niczego w zamian?
Zdaniem Smarzowskiego „Wołyń” to ostrzeżenie przed każdą skrajną ideologią narodową. Ale film o groźnym uroku nacjonalizmu nie mówi absolutnie nic. | Łukasz Pawłowski
Aby uniknąć posądzenia o stronniczość, Smarzowski zdecydował się też na pokazanie właściwie wszystkich konfliktów i zbrodni, które miały miejsce na tych terenach w ciągu kilku lat wojny. Mamy więc mordy komunistów na Polakach i Ukraińcach, Niemców na Rosjanach i Żydach, mamy Żydów z radością witających Sowietów, mamy Polaków i Ukraińców wydających Żydów Niemcom, wreszcie Ukraińców mordujących Polaków i na odwrót. Wszystko to sprawia wrażenie makabrycznej buchalterii zbrodni – tak jakby Smarzowski na kartce wypisał sobie wszystkie możliwe konfiguracje mordów, a następnie „odhaczał” je jedna po drugiej, gdzieś pomiędzy dorzucając kilka szlachetnych zachowań, również w rozmaitych konfiguracjach.
„Po pokazie filmu na gdyńskim festiwalu pojawiły się głosy, że być może «Wołyń» powinien być filmem bardziej kameralnym. Przy mniejszej liczbie bohaterów, lepiej rozpoznawanych, każda śmierć znaczyłaby więcej”, pisał w „Polityce” Zdzisław Pietrasik [nr 41/2016, 5–11 października 2016]. Otóż nie tylko owe zbrodnie „znaczyłyby więcej”, ale też motywacje tych, którzy śmierć zadają, byłyby bardziej zrozumiałe. Smarzowski te zarzuty zbywa, tłumacząc, że gdy kręci się pierwszy w historii film o rzezi wołyńskiej, trzeba wybrać formułę „epickiej opowieści”. W rezultacie jednak otrzymaliśmy produkt bardziej przypominający kolejny obraz o zwierzęcej naturze człowieka niż film o ludziach ulegających złu. Tłumaczenia Smarzowskiego są też nieprzekonywające z innego powodu – w „Róży” przecież także zajął się tematem w polskim kinie nieobecnym, a mimo to zdecydował się właśnie na obraz „bardziej kameralny”.
Mosty, nie mury
Taka a nie inna konstrukcja „Wołynia” sprawia, że nie może on spełnić także drugiego z oczekiwań, jakie ma wobec swojego dzieła Smarzowski – tj. przyczynić się do pojednania polsko-ukraińskiego. „Ja naprawdę wierzę, że ten film – oczywiście kiedy opadną pierwsze emocje – ma szansę stworzyć odpowiedni klimat do rozmowy między naszymi narodami”, przekonywał w „Newsweeku”. Trudno jednak podzielić tę wiarę, przede wszystkim dlatego, iż film mówi tylko to, co wszystkie zainteresowane strony już wiedzą – że na Wołyniu Ukraińcy na masową skalę brutalnie mordowali Polaków, zaś Polacy w odwecie mordowali Ukraińców. Ale nawet nie próbuje tych ludzi zrozumieć czy przedstawić motywacji bohaterów w taki sposób, by rzeczywiście mogły stać się dla widzów ostrzeżeniem, „mostem, a nie murem”, jak przekonywał sam reżyser, tym razem w Radiu Zet. Mówiąc językiem psychologii, Smarzowski w publicznych wypowiedziach ogłasza, że najlepszym sposobem na uporanie się z traumą jest jej głębokie przepracowanie, a tymczasem jego film ostatecznie nie oferuje nic poza prostym wyparciem.
Ponadto, jak pisali w swojej recenzji Jarosław Kuisz i Karolina Wigura, nie bardzo wiadomo, w jaki sposób owo pojednanie miałoby się dokonać, bo „humanizmu, wiary w człowieka, który przezwycięża swoje słabości i uczy się na błędach poprzednich pokoleń […] nie ma tutaj ani na jotę”. Kuriozalnie wręcz brzmią twierdzenia Smarzowskiego, że „Wołyń” to film o tym, „jak żyć po końcu świata” po tym, jak „widziało się rzeź, nabijanie dzieci na płoty, inne sposoby zabijania i cudem się ocalało” [„Newsweek”]. Konia z rzędem temu, kto z filmu wyniesie odpowiedź na to pytanie, skoro reżyser nawet nie próbuje jej udzielić. W „Wołyniu” o życiu po tragedii nie ma ani słowa, a ostatnia scena sugeruje, że ukojenie możliwe jest wyłącznie po śmierci osób, których dotknęło zło. Innymi słowy – „Wołyń” pokazuje nam drogę na samo dno piekła, ale nie ma nic do powiedzenia na temat drogi powrotnej.
Gdzie w swoim dziele Smarzowski dostrzega „ogromną wiarę w człowieka” [„Newsweek”], pozostaje dla mnie czymś niezrozumiałym. Podobnie zresztą jak entuzjastyczne recenzje, jakie film zbiera w polskiej prasie od lewej do prawej strony, niezależnie od redakcyjnych afiliacji. Wrażenia po seansie dobrze przywodzą na myśl słowa amerykańskiego historyka Davida Rieffa z rozmowy z Karoliną Wigurą: „Społeczeństwa mające obsesję na punkcie historii uczą się z niej najmniej”.
Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: PublicDomainPictures.net