Od roku obserwuję wśród moich ukraińskich przyjaciół rosnące zaniepokojenie tym, co dzieje się w Polsce, choć początkowo wyników wyborów nie interpretowali jako zapowiedzi daleko idących zmian w polityce zagranicznej. Wierzyli bowiem, że w polityce wschodniej utrzyma się linia Prawa i Sprawiedliwości z czasów Lecha Kaczyńskiego. Natomiast polska polityka wewnętrzna wcześniej nie była przedmiotem szczególnego zainteresowania, ze względu na swoisty ukraiński izolacjonizm. Już na początku roku zaczęło się to zmieniać. Zainteresowanie światem rośnie, a doniesienia z Polski zajmują coraz więcej miejsca w ukraińskich mediach i na portalach społecznościowych.
Można by się cieszyć z tej zmiany, tym bardziej, że w ukraińskich badaniach opinii publicznej 2015–2016 Polska stała się najlepiej postrzeganym krajem, Polacy zaś – najbardziej przyjaznym narodem. To do Polski Ukraińcy przyjeżdżają najczęściej. To w Polsce przeciętny Kowalenko najchętniej inwestuje swoje z trudem zarobione pieniądze (ponad 1/3 zagranicznych nabywców nieruchomości). To do Polski posyłają swoje dzieci na studia. W ubiegłym roku akademickim liczba studentów na płatnych formach studiów sięgnęła 25 tys.; gdyby nie oni – przyznają to władze prywatnych szkół wyższych, a nawet uniwersytetów państwowych – wiele kierunków przyszłoby zamknąć.

Ta ukraińska opinia jest w pewnej mierze reakcją wdzięczności za wsparcie, jakiego Polska i Polacy udzielili Ukrainie w czasie największej próby – gdy pojawili się pierwsi ranni na Majdanie. Przede wszystkim jednak jest miarą polskiego sukcesu ostatniego ćwierćwiecza, w który Ukraińcy uwierzyli chyba o wiele bardziej niż Polacy. Dla Ukraińców Polska to wzór udanej transformacji, żywy i koronny dowód na to, że może się udać, że zbiorowym wysiłkiem można dźwignąć kraj. Dla Ukraińców Polska, jak pisał niegdyś Jurij Andruchowycz, to „kraina marzeń”. I nawet gdy Polacy narzekają, że jest „do dupy”, Ukraińcy mieli na to gotową odpowiedź: „prawdziwej dupy nie widzieliście”.

Ostatnie badania opinii publicznej, na których oparłam powyższy akapit, przeprowadzono wiosną 2016 r. Nowszych nie znam. Dlatego bazować będę na innego rodzaju badaniu – „obserwacji uczestniczącej”, gdyż większość roku spędzam w Kijowie, nie w Warszawie. Przy czym obserwacje te można nazwać badaniem tylko umownie. Kontekst tego, co zamierzam opisać, jest oczywisty: uchwała Sejmu, uznająca etniczną czystkę na Wołyniu w 1943 r. za ludobójstwo, listy liderów opinii publicznej, symboliczny gest prezydenta Petra Poroszenki, który ukląkł przed pomnikiem ofiar na Skwerze Wołyńskim, premiera filmu Wojciecha Smarzowskiego.

Uchwałę postrzegam jako odpowiedź na pakiet ustaw dekomunizacyjnych z kwietnia 2015 r. oraz na dominującą obecnie narrację ukraińską, w której Bandera znalazł się na piedestale. Nie zamierzam tego usprawiedliwiać. Doskonale rozumiem skutki ukraińskich poczynań w sferze polityki pamięci i boleję nad tym. Wypada jednak dostrzec, że ostrze tych działań wymierzone jest w Rosję, nie w Polskę, czego szczególnie wymownym przykładem była zmiana nazwy kijowskiego prospektu Moskiewskiego na Bandery (decyzja fatalna w skutkach).

Żołnierzy UPA uznaje się za bohaterów nie dlatego, że mordowali Polaków, lecz dlatego, że przez kilkanaście lat po wojnie toczyli z władzą radziecką nierówną walkę. Zohydzeni przez dziesięciolecia sowieckiej propagandy, przyprawiającej im gębę faszyzmu, nagle, niemal z dnia na dzień, stali się dla Ukraińców wzorem oporu wobec Rosji. Wzorem tym ważniejszym, że dzisiejszych ukraińskich bojowników o wolność kremlowska propaganda określa mianem faszystów właśnie. Małorosyjski lojalizm wyparował, choć może nie bez śladu i nie wszędzie. Leonid Kuczma, przez wielu postrzegany jako przykład takiej właśnie postawy, reprezentował ukraińskie interesy w trakcie pertraktacji w Mińsku. W krytycznym dla Ukrainy 2014 r. pojawili się nowi bohaterowie – Niebiańska Sotnia, Kibordzy z lotniska w Doniecku.

Moim zdaniem ci nowi bohaterowie bronią się sami i nie potrzebują odwołania (tak bardzo wybiórczego) do tradycji oporu z lat 40. XX w. Co więcej, to zestawienie bardzo niekorzystne dla nich i dla całej ukraińskiej tradycji niepodległościowej, by wspomnieć wielki zryw niepodległościowy 1918 r. czy dysydentów lat 60. i 70. To się już jednak stało: współcześni bohaterowie, walczący o demokratyczną, europejską Ukrainę, skutecznie przeciwstawiający się Rosji na kilkusetkilometrowym wschodnim froncie, są postrzegani w tym kontekście.

Jak Ukraińcy poradzą sobie z tym brzemieniem, nie sposób dziś przesądzić. Toczy się wokół tego bardzo żywa dyskusja, przy której temperatura eseju Jana Józefa Lipskiego „Dwie ojczyzny, dwa patriotyzmy” wydaje się letnia. Zarazem jednak Ukraińcy boleśnie odebrali uchwałę polskiego Sejmu. Wrześniowa rezolucja Rady Najwyższej, będąca odpowiedzią na polską uchwałę, okazała się jednak bardzo wyważona, dużo dojrzalsza niż większość głosów po obu stronach granicy.

Żołnierzy UPA uznaje się za bohaterów nie dlatego, że mordowali Polaków, lecz dlatego, że przez kilkanaście lat po wojnie toczyli z władzą radziecką nierówną walkę. | Ola Hnatiuk

Ukraińcy emocjonalnie odczytują oficjalne gesty Warszawy. Trudno się temu dziwić, gdy przyjrzymy się sytuacji Ukrainy. Na części jej terytorium trwa wojna i nic nie wskazuje, by miała się szybko skończyć. Krym w całości znalazł się pod rosyjską okupacją. Co gorsza, ponad 3/4 ukraińskich granic nie można uznać za bezpieczne. Przypomnę: lądowa i morska granica z Rosją, Naddniestrze i Białoruś ściśle związane z Rosją, kraje neutralne (co nie znaczy przyjazne) to Rumunia, Węgry i Słowacja; jedyny pewny sojusznik to Polska. Inny ważny powód tej reakcji, należący do sfery emocjonalnej, to reakcja podobna do zawiedzionej miłości. Tymczasem wielu polskich komentatorów uznało ukraińskie reakcje za „histeryczne”. I nadal podwyższają temperaturę sporu, postponując gesty pojednania i wysiłki – dawne i dzisiejsze, mające na celu dialog. Bo – powiadają – nie tak i nie z tymi, co trzeba prowadzono dialog. I tu zbliżamy się do sedna sprawy.

Moim zdaniem mylą się ci komentatorzy, którzy twierdzą, że uchwała sejmowa miała wyłącznie na celu upamiętnienie ofiar zbrodni wołyńskiej i nazwanie tej zbrodni ludobójstwem. Uchwała – to raczej oczywiste – była jednym z elementów polityki wewnętrznej. W moim przekonaniu chodziło jednak o coś więcej. Narastające napięcie społeczne, które przerodziło się w poważny konflikt między obozem rządzącym a znaczną częścią społeczeństwa, postanowiono skanalizować w prosty sposób, poprzez wskazanie na zagrożenie z zewnątrz

Nie wiem, kto i dlaczego postanowił roztrwonić ogromny kapitał zaufania i sympatii, jakie Polska i Polacy mieli jeszcze wiosną tego roku wśród Ukraińców. | Ola Hnatiuk

W ciągu ostatniego roku – mniejsza o to, czy świadomie (jak mi się wydaje), czy też nie (w co bym chciała wierzyć) – dość powiedzieć, że z uporem godnym lepszej sprawy, część polskiej elity politycznej systematycznie podsycała nastroje ksenofobiczne. O realnych zagrożeniach, jakie to rodzi, pisało już wiele osób. O ukraińskim wymiarze problemu pisałam w lipcowym artykule na łamach „Kultury Liberalnej”, zatytułowanym „Zero tolerancji”. Już wtedy wydawało mi się, że to ostatni moment na przeciwdziałanie, na powiedzenie jasno: „zero tolerancji dla przemocy”. Inaczej incydenty mogą się przerodzić w falę przemocy. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Przeciwnie – i władze lokalne, i centralne incydenty zbagatelizowały. Co gorsza, współodpowiedzialnymi uczyniono ofiary incydentu w Przemyślu.

Ostatnio coraz częściej wysłuchuję opowieści moich ukraińskich przyjaciół (a są wśród nich i przeciętni obywatele, i przedstawiciele elity politycznej), zaczynających się od słów: „wracam z Polski”. Tu opluto dziewczynę, bo na plecaku miała tryzub, tam polonofila zwyzywano od potomka morderców, innego pobito za noszenie wyszywanej koszuli. Burzenie pomników nagrobnych stało się dla nacjonalistów rozrywką, którą bezkarnie można się chwalić w mediach społecznościowych.

Jeżeli to nie jest antyukraińska histeria, to ja już chyba nie wiem, co jest histerią. Jestem pewna tego, że żaden naród nie ma monopolu na podwójne standardy i że moralność Kalego nie jest czymś wyjątkowym. Skoro jednak tak chętnie odwołujemy się do wartości chrześcijańskich, to jak to jest, że widzimy drzazgę w cudzym oku, a belki we własnym nie dostrzegamy?
I na koniec: nie wiem, kto i dlaczego postanowił roztrwonić ogromny kapitał zaufania i sympatii, jakie Polska i Polacy mieli jeszcze wiosną tego roku wśród Ukraińców. Jak mówił Talleyrand: „to gorzej niż zbrodnia, to błąd”.

* Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Devanath; Źródło: Pixabay.com