Simon Rattle powoli zaczyna się żegnać z Filharmonią Berlińską – w 2018 na stanowisku dyrygenta naczelnego zastąpi go Kirył Pietrienko (nie mylić z koszmarnym Wasilijem Pietrienką), co ogłoszono już przed ponad rokiem. Kadencje szefów tej orkiestry, zaledwie dziewięciu przez ponad 130 lat, tożsame są z pewnymi epokami – niektórzy z nich pełnili tę funkcję przez kilkanaście (Claudio Abbado) lub nawet kilkadziesiąt lat (Wilhelm Furtwängler, Herbert von Karajan) i odcisnęli swoje piętno nie tylko na historii Filharmoników Berlińskich, lecz także na światowej muzyce w ogóle.

Brytyjski dyrygent wygrał wybory na dyrygenta Filharmonii Berlińskiej, uzyskawszy od orkiestry więcej głosów niż Daniel Barenboim, i objął stanowisko w 2002 r. Miał wówczas za sobą udaną karierę na czele Birmingham Symphony Orchestra (1980–1998), z którą dokonał między innymi nagrania kompletu dzieł orkiestrowych, koncertów instrumentalnych, „Stabat Mater” i „Króla Rogera” Karola Szymanowskiego, co miało zasadnicze znaczenie dla recepcji twórczości tego kompozytora poza Polską.

Berlin z początku przyjął go bardzo entuzjastycznie, ponieważ Rattle przyniósł ze sobą spodziewany powiew świeżości. Po kilku latach pojawiły się głosy niezwykle krytyczne, zarzucające dyrygentowi zbyt dużą predylekcję do muzyki współczesnej, której częstsza niż przedtem obecność w programach koncertowych miała jakoby szkodzić szlachetnej i bogatej barwie dźwięku orkiestry. Alfred Brendel w polemicznym tekście zauważył wówczas, że pamięta czasy, kiedy modnie było w Niemczech patrzeć z góry na Karajana, a na Claudia Abbada  spadły gromy w związku ze –zdaniem Brendela – niesłusznymi zarzutami o nieumiejętne odmładzanie starzejącej się orkiestry. Czas na całościowe podsumowania nadejdzie pewnie najwcześniej wraz z końcem kadencji, a tymczasem Filharmonia Berlińska inaugurowała kolejny sezon koncertowy.

Fot. Monika Rittershaus
Fot. Monika Rittershaus

Simon Rattle debiutował w Filharmonii Berlińskiej „VI Symfonią” Gustava Mahlera (1987), a jego „Piątą” inaugurował swój pierwszy sezon jako szef tamtejszej orkiestry. Na rozpoczęcie sezonu 2016/2017 również wybrał Mahlera – tym razem „Siódmą”, którą określa się czasem niepochodzącą od kompozytora nazwą „Lied der Nacht” (Pieśń nocy). Te trzy symfonie, które powstały w niewielkim odstępie czasu, uważa się za w pewien sposób komplementarne, pokrewne stylistycznie – jeszcze bardziej zwiększa to symboliczny wydźwięk takiego wyboru dyrygenta.

Koncert rozpoczął, zgodnie ze swoim zwyczajem, od utworu współczesnego – „Éclat” Pierre’a Bouleza. Być może dostrzegł pokrewieństwo między „Éclat” a tym, co zarzucano Mahlerowi, który był oskarżany o pisanie Kapellmeistermusik, to znaczy muzyki dobrze wprawdzie wykorzystującej możliwości orkiestry, ale w gruncie rzeczy pozbawionej głębszej treści. Boulezowski „Rozbłysk” to swojego rodzaju studium barwy i czasu, napisane na 15 instrumentów o różnym okresie wybrzmienia i skrajnie różnym kolorze – to etiuda trudna synchronizacyjnie zarówno dla dyrygenta, jak i dla wykonawców. Nadaje się do słuchania pod warunkiem, że zostanie wykonana tak perfekcyjnie, jak zrobili to berlińscy muzycy z Rattle’em. Było w tym wykonaniu coś nierzeczywistego, wręcz sterylnego – „Éclat” w sali Filharmonii Berlińskiej sprawiał wrażenie audiotestu diagnostycznego dla tej hiperreaktywnej przestrzeni, uchodzącej za jedną z najlepszych akustycznie. I był to test zdany wzorowo.

Po dziesięciominutowej zakąsce w postaci muzyki Bouleza pojawiło się danie główne – monumentalna, prawie półtoragodzinna „VII Symfonia” Mahlera, którą Rattle poprowadził… z pamięci. Pierwszą zauważalną cechą tego wykonania była widoczna radość z gry muzyków bezpośrednio przekładająca się na jakość gry. Cała pierwsza część sprawiała wrażenie ukształtowanej bardzo spontanicznie pod względem formy i brzmienia, dobrze oddając ideę bliską Schönbergowskiej „samorozwijającej się wariacji”. Pozwoliło to na wyeksponowanie nie tylko efektów „sonorystycznych”, lecz także przede wszystkim tanecznego charakteru tej partytury: quasi-bohaterski marsz przenikał się z walcowymi aluzjami w ekspresjonistycznym nastroju jakby w idiomie Straussowskiej „Salome”. W części drugiej, „Nachtmusik I”, rogi z tłumikami wykreowały niezwykły nastrój, podjęty przez niemal kameralistyczne brzmienie smyczków, a osiem kontrabasów unisono złożyło się na niebywale spójne brzmienie, jakbyśmy mieli do czynienia z kontrabasowym solo z „I Symfonii” Mahlera.

Rattle skoncentrował się na logicznej narracji, nie ulegając pokusie taniego efektu, jaką stwarza miejscami instrumentacja – na przykład herdenglocken (krowie dzwonki). Złowrogi i malaryczny charakter scherza nawiązywał do allegra perwersyjną tanecznością, którą wzmagało kontrastująco łagodne brzmienie fletów. W dość pogodnej „Nachtmusik II” Rattle znów umiejętnie stosował „przyprawy” – tak jak poprzednio dzwonki, tym razem solo skrzypcowe, mandolinowe i wiolonczelowe, wyraziste, ale bez zagrywania się, a wszystko w zestawieniu z niesamowitymi pianami instrumentów dętych. W finałowym rondzie „Siódmej”, którego refren powtarza się siedmiokrotnie i nawiązuje tematycznie do „Śpiewaków norymberskich” Wagnera, Rattle położył nacisk na kuplety – ich finezyjność została podkreślona przez ogromną precyzję rytmiczną i selektywne brzmienie.

Fot. Monika Rittershaus
Fot. Monika Rittershaus

Interpretacja Rattle’a pozostawiła otwartą kwestię tego, czy pierwszeństwo ma filozoficzna, nietzscheańska strona utworu, związana z toposem wędrówki „od zmroku do świtu”, czy jego elementy ironiczne, ekspresjonistyczne, ludyczne. Dyrygent zdawał się dążyć do pogodzenia jednego z drugim, co można traktować zarówno jak zaletę, jak i wadę tego wykonania. A jeżeli faktycznie pod jego dyrekcją Filharmonicy Berlińscy stracili cokolwiek na brzmieniu, to takich problemów mogłaby sobie życzyć doprawdy każda orkiestra świata.

 

Koncert:
Inauguracja sezonu 2016/2017, Filharmonicy Berlińscy
26 sierpnia 2016, Berlin
program: Pierre Boulez, Gustav Mahler
dyrygent: Simon Rattle

 

* Fot. Monika Rittershaus