kamienska_okladka

Opasły tom wierszy zebranych poety zawsze jest dla czytelnika wyzwaniem. Przypomina olbrzymie muzeum, którego rozmiar i liczba eksponatów szybko przyprawiają o zawrót głowy. Cieszymy się, że takie instytucje istnieją, lecz w gruncie rzeczy odwiedzamy je rzadko. Są jak repozytorium, archiwum, które wykorzystujemy częściej w celach naukowych lub edukacyjnych niż dla przyjemności.

Zupełnie inaczej rzecz się ma z wyborami wierszy. Po pierwsze, są to zazwyczaj zbiory utworów najlepszych – ekstrakty ekstraktów ze wszystkich tomików poety, pozwalające od razu wychwycić charakterystyczny rys jego twórczości. Po drugie, noszą one ślad nie tylko pisarza, lecz również osoby dokonującej wyboru – jej literackich preferencji, kompozycyjnego zmysłu, strategii lekturowych. Poezja jest w takim tomie czymś więcej niż lirycznym uchwyceniem świata. Staje się próbą porozumienia.

Nie ufać słowom

Taką właśnie rozmową, intymnym, choć nie ostentacyjnie prywatnym dialogiem dwóch bliskich sobie osób, jest wybór wierszy Anny Kamieńskiej dokonany przez jej syna Pawła Śpiewaka.

Na tom składa się nieco ponad siedemdziesiąt utworów publikowanych przez poetkę od roku 1949 aż do jej śmierci w 1986 r. Przechodzimy więc z Kamieńską wszystkie stadia jej poetyckiego rozwoju: od debiutanckiego tomu „Wyzwanie” do ostatnich utworów, które ukazały się w tomiku „Wiersze przemilczane”, zrekonstruowanym na podstawie jej notatek.

Czym jest poezja Kamieńskiej? Co ją wyróżnia? Co każe wracać do niej trzydzieści lat po śmierci autorki? Pierwsza, automatyczna niejako odpowiedź mieści się w porządku historyczno-literackim i ściśle wiąże się z biografią Kamieńskiej. Należy ona do pokolenia tych twórców, których język naznacza nie tyle generacyjna potrzeba buntu wobec poprzedników, ile zdarzenie czysto zewnętrzne – wojna. Wojenne doświadczenie każe im nie ufać słowom, ważyć je, długo obracać w palcach, zanim umieści się je w wierszu. Mierzi ich postromantyczne rozgadanie, które Kamieńska dostrzegała choćby u epigonów Skamandra [1]. Poezja powojennych debiutantów jest zwarta, twarda, niekiedy wręcz sucha. „Nie jest już mową wiązaną – jak pisała poetka w szkicu «Co to jest poezja?» – bo zgubiła i zarzuciła na ogół rym, a nawet regularność rytmu, często nie jest odmienna od języka prozy, a nawet języka potocznego, nie jest górnolotna, bo naraziłaby się na śmieszność, ani uroczysta, bo nienawidzi łatwego patosu, ani wreszcie piękna, bo pojęcie piękna w nowej sztuce rozszerzyło się i zmieniło” [2].

Owa oszczędność słowa szybko staje się wyznacznikiem poezji Kamieńskiej. Jeszcze w wierszu „Pierwsza kula”, który otwiera omawiany wybór, fraza jest szeroka, bogata w poetyckie obrazowania: „Kula / nim skrzydłem pożaru dach katedry zmiotła, / Krążyła długo nad miastem w poprzek sinego profilu”. W „Poetyce”, w której autorka pyta o źródło powojennej liryki, jest już wszystko to, co będzie towarzyszyć Kamieńskiej do ostatnich wierszy: balansowanie pomiędzy zwyczajnością prozy a odświętnością skupionej na uczuciu poezji, skrót myślowy, sprowadzanie ogólnych pojęć do konkretu.

Powojennych poetów nie można oczywiście wrzucać do jednego worka. Język poetycki Kamieńskiej różni się, na przykład, znacznie od języka największego poety tego pokolenia – Tadeusza Różewicza. Różewicz skanduje słowa, często zawiesza głos. Kamieńska jest bardziej żarliwa w swojej rozmowie z czytelnikiem i pozwala sobie na to, by porównanie, metafora rozbłysły nutą czystego liryzmu. Tak jak w ostatnich wersach „Domów dzieciństwa”, zamieszczonych w tomie „Wygnanie” (1970):

[…]
Jak ogromnie płoną domy dzieciństwa.
Zwłaszcza nocami, kiedy po prostu rozpadają się w ciszę.
Leżysz zapatrzony w znajomy zaciek na ścianie,
i nagle czujesz – dom odleciał, jak zdmuchnięta chustka
do nosa.

To dlatego właśnie przestrzeń jest jednocześnie
westchnieniem.

Biały rękopis

Nazwać przestrzeń westchnieniem to samemu westchnąć, odsłonić siebie we wzruszeniu lub bólu. Tego ostatniego jest u Kamieńskiej dużo i kto wie, czy to właśnie nie on – ból opisany, zamknięty w maksymalnie oszczędnej frazie, a jednak wyraźnie obecny – nie jest tym elementem, który sprawia, że poetka przemawia do nas zupełnie osobnym głosem.

Jego znaczenie widać wyraźnie podczas chronologicznej lektury wierszy Kamieńskiej. Te z pierwszych tomów czyta się łatwo. Są dobrze skrojone i odpowiadają naszej nieufnej postawie wobec zbytniej emocjonalności. A jednak często wydaje się, jakbyśmy gdzieś już takie utwory czytali. Wiersz „Anaksymander przybija do brzegów wygnania i zakłada miasto Sozopol”, w którym z odpowiednią dozą patosu i ironii poetka opisuje ciężki los greckiego filozofa, przywodzi na myśl poezję Zbigniewa Herberta. „Anioły”, rzecz o zwyczajności zaświatów („Są anioły naprawdę są anioły / ubrane w marynarki w niezbyt modne suknie”), mogłaby napisać Wisława Szymborska.

Momentem, w którym u Kamieńskiej pojawia się jej własny, zupełnie unikalny idiom, jest rok 1970. To wówczas ukazuje się tomik „Biały rękopis”. Znajdą się w nim najbardziej intymne wiersze poetki, poświęcone zmarłemu w 1967 r. mężowi – poecie Janowi Śpiewakowi.  Lektura tych utworów nie jest łatwa i to nie z powodu formalnych utrudnień. Chodzi raczej o poczucie uczestnictwa w czymś głęboko osobistym. Każdy z nich jest jednocześnie wyznaniem miłości i przepojonym bólem pożegnaniem. „Biały rękopis” to jednak nie tylko misterium żalu. Jest on również próbą znalezienia dla niego formy, poszukiwaniem słów, które nie brzmiałyby fałszywie i które pozwoliłyby zachować pamięć o ukochanej osobie. Wreszcie – jest to rozmowa z drugim poetą, którego odejście jest dla Kamieńskiej również tragedią jej własnego języka:

[…]
Słowa czekałyby na słowa
Spojrzenia na spojrzenia
Bezustannie biłoby purpurowe źródło w lasach Macedonii
Kładłaby się myśl na myśl
Wiersz na wiersz
Noc na dzień
Wszystko przemieniłoby się w miłość

Gdyby nie to że nastąpił już koniec świata

Milczenie Hioba

Znaczenie „Białego rękopisu” dla twórczości Kamieńskiej jest ogromne i autor wyboru bardzo dobrze o tym wie. Podczas gdy poprzednie siedem tomików reprezentują w wyborze po dwa, trzy wiersze, utworów z tomu z 1970 r. jest w książce aż dwadzieścia. „Biały rękopis”, w którym autorka najbardziej pozwala sobie na emocjonalną nagość, to jednak dopiero preludium. Śmierć męża jest katalizatorem, który w pewnym momencie każe zwrócić się Kamieńskiej ku katolicyzmowi. „Szukałam zmarłego, a znalazłam Boga”, napisze po latach [3]. W konwersji pomoże jej temperament osoby, która nie uznaje półśrodków. „Jedną z tajemnic natury Hanki – będzie wspominać Julia Hartwig, która znała Annę Kamieńską z Lublina – była, jak mi się zdaje, potrzeba wyznawczości. Szukała całopalenia” [4]. Paweł Śpiewak ujmie to nieco inaczej: „We wszystkim, co pisała, ale i co robiła, znajduję po latach rys radykalizmu. Zawsze podkreślała, trzeba żyć, jak się myśli, pisać, jak się żyje, wierzyć aż do końca, upaść na dno, by tonąć, krzyczeć, by nikt nie usłyszał. Była radykalna w swojej poezji” [5].

Radykalizm religijnych wierszy Kamieńskiej – będących w moim mniemaniu jej największym poetyckim osiągnięciem – nie jest jednak radykalizmem neofity, a więc tego, który wie. Są ciągłym poszukiwaniem, bardziej milczeniem niż perorą. Jak w wierszu „Cisza” z tomu – nomen omen – „Milczenia” (1979):

Moja ciszo moja prawdziwa siostro
moja tak przemawiam tkliwie
jakby mi uciekała
a ona stoi przy mnie
struna
niedotyklana

Są one również ciągłym dialogiem z biblijną tradycją, rozmową z bohaterami Księgi. Najczęściej z tymi, których Bóg nie tyle wywyższa, ile skazuje na cierpienie. Co najważniejsze, nie ma w nich fałszywego tonu, pobrzmiewającego u tych poetów, u których biblijny (lub antyczny) sztafaż wynika z potrzeby duchowego estetyzmu. Kamieńska nie upaja się tradycją niczym pięknym i spójnym (bo oszlifowanym przez czas) przedmiotem. Raczej poddaje ją próbie, szuka w niej rys, zadaje niewygodne pytania. Tak jak Hiobowi, któremu w jednym ze swoich najwybitniejszych cykli poetyckich „Drugie szczęście Hioba” (1974) każe opowiadać o życiu po końcu świata:

Hiobie zachodzę w głowę
co ci pomogło przetrwać
jedna setna twoich klęsk nieszczęść chorób
zdruzgotałaby każdego
można by rzec że zszedłeś
na samo dno niedoli
gdyby niedola ludzka mogła mieć dno
[…]
Ty wiesz jak do nieszczęścia zbiegają się ludzie
Jest w tym coś więcej od pustej ciekawości
Charczącym konającym zemdlonym
wydrzeć ich tajemnicę
wyszarpać z ich trzewi prawdę śmierci
Jak się umiera
Tak jak się żyje
Najprostsi noszą w sobie to przeczucie
[…]

Indagowany przez Kamieńską Hiob nie odpowie. Poetka musi to zrobić sama. Jego postać pozwoli jej jednak postawić właściwe pytania. Będzie się w nich przeglądać i wojna, która zabrała Edytę Stein, Janusza Korczaka czy krakowskiego stolarza i poetę Mordechaja Gebirtiga, i wspomnienie Jana Śpiewaka, i duchowe rozterki samej Kamieńskiej.

Kanciasty punkt

Wszyscy, którzy znają Pawła Śpiewaka nie tylko jako socjologa, ale przede wszystkim jako niestrudzonego i dociekliwego czytelnika Biblii, wiedzą, że w religijnych wierszach Kamieńskiej przegląda się i on. Ta osobista czynność służy też ogólniejszej sprawie. „Poeta – pisze we wstępie autor «Midraszy» – jak każdy człowiek, umiera kilka razy. Raz śmiercią fizyczną i jego/jej ciało zamienia się w coś, czego najbliżsi nie poznają. Ze śmiercią umyka gdzieś dusza, która nadaje nam oblicze i tożsamość. Potem umieramy w śmierci tych, którzy o nas pamiętali, dla których byliśmy ważni, jakoś obecni. Znika pamięć. Poetę czeka zazwyczaj jeszcze jedna śmierć: jego/jej wiersze przykrywają zazwyczaj nowe tomiki poezji, kolejne wieczory i konkursy literackie. Odchodzi w niepamięć poezja. Ten wybór z ową niepamięcią się zmaga. Anna Kamieńska ma nam coś ważnego do przekazania i wierzę, że może istnieć w świadomości kolejnych pokoleń” [6].

Ten wybór jest więc zaproszeniem, byśmy przejrzeli się w wierszach Kamieńskiej i my. Dyskretnie, bez patosu, z zaufaniem do głosu poetki i ze świadomością, że:

Poezja nie ocala
nie pociesza
nie jest kraciastą chustką na otarcie łez
nie jest chlebem ani wodą
nie jest domem ani grobem
na rozprostowanie kości
ani snem w którym odbywa się zjazd rodzinny
żywych i umarłych

Nie zastąpi podania ręki
ani uczonego traktatu
ani prawdziwej modlitwy bez słów
nie jest świtem
ani zachodem słońca
ani kołem narysowanym na ziemi
ani wiatrem
ani macierzanką
ani pszczołą

Szkoda że nie jest tym wszystkim
że nie można jej pić z bliskiej dłoni jak ze studni
że nie jest nawet spojrzeniem
listem zaglądającym w oczy

Jest suchym
coraz dokładniej narysowanym punktem
z podręcznika geometrii do klasy trzeciej
punktem niekiedy podobnym jeszcze do kleksa
lub do bociana z długim dziobem i podkurczoną nogą
z każdym dniem coraz bardziej nagim
i bardziej kanciastym
punktem
uporczywie zbliżającym się do nicości
czasami już prawie idealnie niczym
naprawdę czystym środkiem samotności

Lecz dotkniesz
a wybuchnie nagle
całym światem jak płaczem

(„Poezja nie ocala” z tomu „Rękopis znaleziony we śnie”, 1978)

 

Przypisy:

[1] Por. Anna Kamieńska, „O języku poezji” [w:] tejże, „Jeden z grzechów pięknych”, Wydawnictwo Lubelskie, Lublin 1967, s. 22.
[2] Anna Kamieńska, „Co to jest poezja?” [w:] tamże, s. 13.
[3] Cyt. za Marcin Babraj OP, „Poprzez słowa prześwieca prawdziwa twarz człowieka”, posłowie do tomu wierszy Anny Kamieńskiej „Dwie ciemności i wiersze ostatnie”, wyd. W drodze, Poznań 1989.
[4] Julia Hartwig, wypowiedź z 2006 r. podczas sesji naukowej poświęconej Annie Kamieńskiej, zorganizowanej przez Muzeum Lubelskie. Źródło: www.teatrnn.pl.
[5] Paweł Śpiewak, wstęp do tomu wierszy wybranych Anny Kamieńskiej, wyd. Ośrodek „Brama Grodzka – Teatr NN”, Lublin 2016, s. 10.
[6] Tamże, s. 11.

 

Książka:

Anna Kamieńska, „Wybór wierszy 1939–1986”, wybór i wstęp Paweł Śpiewak, wyd. Ośrodek „Brama Grodzka – Teatr NN”, Lublin 2016.