Modne jest dziś powtarzanie, że multi-kulti nie sprawdziło się. Oporność części społeczności muzułmańskich wobec asymilacji bywa argumentem, iż nie ma szans na współżycie grup. Trudno oczekiwać, ażeby Francuzi zgodzili się na muzułmańskie modły na ulicach. Sprawa ma znaczenie symboliczne, a symbole to bardzo ważny element życia społecznego. To idzie o znak panowania nad przestrzenią. Zachowania Francuzów w tej sprawie są analogiczne do niechęci Szwajcarów do zaakceptowania znaku panowania nad przestrzenią w postaci wznoszących się minaretów. Szwajcarzy chcą – co nie zaskakuje – by znak panowania stanowiły wieże kościołów, jak „zawsze” było. Warto jednak mieć na uwadze, że tylko część grupy muzułmańskiej modli się na ulicach i tylko cześć nosi tradycyjne stroje (już nie mówiąc o tym, że broń można też znakomicie nosić w najdroższej i najmodniejszej teczce). Ważne, że gdy mówi się o braku asymilacji, na ogół bierze się pod uwagę jedynie tych niezasymilowanych – bowiem inni są właśnie mniej widoczni. W odniesieniu do tych innych z kolei mówi się jednak, że i oni są podatni na zachęty do złego. Trudno zanegować, iż kilku z niedawnych zamachów dokonali ludzie relatywnie dobrze inkrustowani w miejscowe społeczeństwa. Także ten argument jest jednak wątpliwy.
W naszym myśleniu o mniejszościach niedobrze oddziałuje mechanizm rozumowania, zgodnie z którym co dobre u innych, to normalne. Co natomiast złe, a zwłaszcza sprzeczne z konstrukcją społeczną akceptowaną przez większość, to jest uznawane za typowe dla mniejszości. W Polsce międzywojennej widziano w Żydach komunistów, dziś we Francji w muzułmanach – terrorystów. W Polsce nie znoszono stroju żydowskiego (na Parku Łazienkowskim wisiały napisy o dopuszczeniu jedynie ludzi w strojach europejskich!), we Francji źle toleruje się strój muzułmański. W Ameryce Łacińskiej w cudzoziemcach osiadłych w miastach długo widziano komunistów i anarchistów. Jest najpewniej prawdą, że w różnych grupach mniejszościowych nieraz występuje relatywnie więcej burzycieli porządku niż w społeczności dominującej. Polacy w Chicago w latach 30. XX w. też nie byli aniołami (naprawdę!). W tej sprawie działa jednak pewien istotny mechanizm. Przypuszczam, że nawet zintegrowani muzułmanie we Francji, czy gdziekolwiek na Zachodzie, wciąż czują szklany sufit – a sukcesy kogoś z nich tylko to zjawisko wzmacniają. Właśnie ci lepiej wykształceni, lepiej osadzeni, czują ów „sufit”. Dla nich punktem odniesienia przestaje być społeczność wyjściowa, a stają się „miejscowi”. Pojawia się sytuacja analogiczna do przeżywanej przez Żydów w Polsce przed wojną.
W przebadanej przeze mnie korespondencji pewnej rodziny żydowskiej z Warszawy jeden z młodych ludzi pisał, że jest wprawdzie dużo wolnych posad dla młodych inżynierów, ale „dla Żydów wszędzie droga zamknięta” (1927). Inny znów korespondent wyrażał się o swoim bracie lekarzu, że „gdyby on nie był Żydem, to by pewno zajął katedrę na uniwersytecie” (1934). To ostatnie nie musiało być oczywiście prawdą, ale ważne było właśnie takie przeświadczenie obserwatora. W samym okresie międzywojennym zauważono, że wielu Polakom mniej przeszkadzał Żyd na Nalewkach niż Żyd w „Ziemiańskiej”. Oczywiście trudno sprowadzać genezę dzisiejszych zamachów terrorystycznych do usytuowania muzułmanów w świecie Zachodu, ale czasem warto i ten aspekt sprawy mieć na uwadze. We Francji, czy gdziekolwiek na Zachodzie, jedno jest wszakże pewne: osiedleni imigranci nie wyjadą – jak swego czasu w Polsce Żydzi nie wyjechaliby na Madagaskar. Władze francuskie też to wiedzą. Z wielkim trudem i obchodząc wszelkie nakazy moralne, można starać się nie wpuścić następnych przybyszów. Nie wyrzuci się jednak masy ludzi osiadłych, często zresztą już obywateli.
Po zamachu w Nicei w lipcu 2016 r. polski minister spraw wewnętrznych, Mariusz Błaszczak, deklarował, że Francja musi wrócić do korzeni („Francjo, co zrobiłaś ze swoim chrztem?” [1]). Zostawmy na boku dyskusję, gdzie tkwią korzenie Francji; sami Francuzi nieraz nad tym dyskutują. Myślę, że rozsądne byłoby stwierdzenie, że tkwią zarówno w katolicyzmie, jak w rewolucji francuskiej. Ministrowi Błaszczakowi kojarzy się ona zapewne jedynie z gilotyną, ale – zwłaszcza że kończył historię na Uniwersytecie Warszawskim – musi wiedzieć, iż dewiza „Wolność, równość, braterstwo” też wywodzi się z rewolucji. Ta dewiza wciąż zaś zdaje się większości Francuzów bliższa niż dewiza pétainowskiego „Państwa Francuskiego”, brzmiąca „Praca, rodzina, ojczyzna”.
Ważniejsza jest wszakże inna kwestia: jak wrócić do korzeni, takich jak je najpewniej wyobraża sobie minister Błaszczak, skoro muzułmanie nie wyjadą? Na „ostateczne rozwiązanie”, wymyślone przez Hitlera dla Żydów, chyba – i miejmy nadzieję – nikt się nie zdecyduje. Pozostaje dogadywanie się. Wielokulturowość minister Błaszczak uważa za rozwiązanie złe. Wypowiada się przeciw „ideologii multi-kulti, która króluje na Zachodzie i przynosi tragiczne rezultaty” [2]. Pomińmy już, że owa polityka wielokulturowości przedstawiała się i przedstawia różnie w różnych krajach, a w USA, Australii i Brazylii z pewnością przyniosła lepsze rezultaty niż wszelkie polityki „tygla” (amalgamacji kulturowej). Doświadczenie i badania wskazują, że mocny nacisk w kierunku eliminacji kultur mniejszościowych (w tym kultur imigrantów) przynosi przeciwreakcję. Lepsze rezultaty rokuje szukanie umiarkowanych tendencji w społecznościach mniejszościowych, rozmowa – nawet gdy trudno ją nawiązać. Moim skromnym zdaniem innego wyjścia po prostu nie ma. Dodam jeszcze jedno: zaskakuje mnie, że rząd, którego minister mówi o powrocie do korzeni we Francji (przeciw imigrantom!), występuje w obronie Polaków w Wielkiej Brytanii, nawet wysyła tam swoich przedstawicieli w obronie wychodźców. Wątpię, czy ma do tego moralne prawo. Przecież Brytyjczycy nie mają Polakom za złe jakichś czynów. Nie twierdzą nawet, jakoby Polacy roznosili wszy i tyfus plamisty czy inne mikroby. Wbrew kolejnej wypowiedzi ministra Błaszczaka w telewizji, nie krytykują przybyszów jako chrześcijan. Mówią tylko to, że Wielka Brytania, zalana przez imigrantów, przestaje być sobą. Bywają przeciwko Polakom, bo chcą powrotu do korzeni, chcą pić swoją popołudniową herbatę, słysząc dookoła angielski. Nie kocham ich za to, ale to są ich korzenie [sic!].
Nie jest źle pamiętać, że – choć trudno w to uwierzyć – wszyscy wywodzimy się z Afryki. Z kolei gdyby nie wczesnośredniowieczne wędrówki ludów, to według jednej z hipotez na terenie dzisiejszej Wielkopolski i Małopolski mieszkaliby dzisiejsi Serbowie i Chorwaci – a Polacy pewno za Uralem. Nie jest źle pamiętać, jak dużo rozwiązań cywilizacyjnych zostało przyniesionych do Europy przez Arabów, nieraz zresztą jako pośredników produktów oraz idei z Dalekiego Wschodu. Warto w końcu pamiętać, jak wielu migrantów oraz ich potomków wniosło poważny wkład w kulturę krajów, w których się osiedlili. To oni, czy też ludzie z pogranicza kulturowego, nieraz odgrywali fundamentalną rolę w odrodzeniach narodowych. Niedaleko szukając: autorem fundamentalnego słownika języka polskiego był Samuel Linde, którego przodkowie nie wywodzili się z Gniezna. Przodkowie Matejki też nie byli „prawdziwymi Polakami”. Kim zaś był sam Mickiewicz? Urodził się na pograniczu kulturowym, nie znał Warszawy ani Krakowa, większość życia spędził poza Polską, nie wziął udziału w polskich powstaniach narodowych, gdy ktoś go zdenerwował, mówił czystym językiem rosyjskim „poszioł won!” i napisał polski poemat narodowy, zaczynający się od słów „Litwo, ojczyzno moja…”.
W sumie: różne problemy napotykamy na naszej drodze, w tym także z imigrantami. Nie uogólniajmy jednak i nie decydujmy zbyt szybko.
Przypisy:
[1] Jerzy Baczyński, „Złe słowa, złe czyny”, „Polityka”, 20–26 lipca 2016.
[2] Aleksandra Pawlicka, „Wtyczka bez właściwości”, „Newsweek”, 25–31 lipca 2016.
* Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Drew Myers; Źródło: Flickr [CC BY-NC 2.0]