1.
Nie ma wątpliwości, że Stany Zjednoczone i Unia Europejska znajdują się dzisiaj w zasadniczo odmiennej sytuacji niż w czerwcu 2013 r., gdy z pompą i wielkimi nadziejami rozpoczynały negocjacje dotyczące Transatlantyckiego Partnerstwa w zakresie Handlu i Inwestycji (TTIP).
Zakładano wówczas, że w wyniku rozmów powstanie układ zupełnie nowego rodzaju; obejmujący wiele zagadnień wykraczających poza większość porozumień handlowych starego typu. Owszem, jednym z trzech głównych obszarów negocjacji pozostawał wzajemny dostęp do rynków, czyli przede wszystkim eliminacja barier handlowych i inwestycyjnych. Nie był to jednak, zgodnie z oficjalną narracją, obszar priorytetowy, zważywszy na to, że średni poziom ceł w handlu między UE a Stanami Zjednoczonymi wynosił ledwie 2 proc. Zamiast tego negocjatorzy i politycy zgodnie przekonywali, że TTIP może przynieść największe korzyści w zakresie spójności regulacyjnej oraz współpracy w wypracowaniu standardów międzynarodowych.
Porozumienie miało pozwolić na wyeliminowanie wielu pozataryfowych przeszkód dla współpracy gospodarczej, polegających m.in. na duplikacji procedur licencyjnych i eksportowych, co jest faktycznie zmorą dla małych i średnich przedsiębiorstw po obu stronach Atlantyku. TTIP miał również zapewnić Europie i Stanom Zjednoczonym strategiczną przewagę w polityce i gospodarce międzynarodowej i to co najmniej na dwa sposoby. Z jednej strony, poprzez wzmocnienie transatlantyckiego rynku, wypracowane przez Amerykanów i Europejczyków standardy dotyczące poszczególnych produktów i usług miały stać się opcją „domyślną”, przyjmowaną przez producentów i dostawców z całego świata. Z drugiej, sam TTIP miał stać się nowym standardem w zakresie układów handlowo-inwestycyjnych, wyznaczając matrycę dla innych tego rodzaju umów w przyszłości.
Negocjacje dotyczące TTIP dość szybko natrafiły jednak na szereg mniej lub bardziej nieoczekiwanych przeszkód, w wyniku których perspektywy rychłego osiągnięcia konsensusu stoją obecnie pod dużym znakiem zapytania, bez względu na treść układu. Istnieje poważne ryzyko, że najbliższe polityczne „okienko” na przyjęcie porozumienia transatlantyckiego pojawi się dopiero około 2020 r. – gdy już wyjaśni się Brexit, przejdą polityczne burze związane z wyborami w USA, Francji, Holandii i Niemczech oraz poprawi się (miejmy nadzieję) poziom zaufania pomiędzy rządzącymi a obywatelami.
2.
Podpisanie TTIP trudno byłoby sobie obecnie wyobrazić także dlatego, że w ostatnich latach zdecydowanie zmienił się wewnętrzny kontekst polityczny po obu stronach Atlantyku, coraz mniej sprzyjając nowym układom handlowym.
Przeciwnicy TTIP często przedstawiali negocjacje w sposób stronniczy, wybiórczy lub uproszczony, wykazując się za to ponadprzeciętną skutecznością, gdy chodzi o narzucenie języka debaty publicznej. | Paweł Zerka
Można spierać się o to, czy nowe porozumienia handlowe stały się jedynie kozłem ofiarnym narastającej tak czy inaczej nieufności obywateli wobec globalizacji i elit politycznych; czy może były jednym z kluczowych czynników, które tę nieufność w ostatnim czasie wzmogły lub wręcz wywołały. Prawda jest pewnie gdzieś po środku, trudno jednak orzec, bliżej którego bieguna. Nie ulega natomiast wątpliwości, że po obu stronach Atlantyku osłabła pozycja proglobalizacyjnego politycznego mainstreamu. Zamiast tego w wielu miejscach świata transatlantyckiego nasiliły się tendencje skrajne; zarówno z lewej, jak i przede wszystkim z prawej sceny politycznej.
Co najciekawsze, doszło do zadziwiającej zbieżności w tym, jak te z pozoru odległe od siebie środowiska oceniają nowe porozumienia handlowe, takie jak CETA, TTIP czy TPP (Partnerstwo Transpacyficzne). O ile antyliberalna lewica krytykuje je konsekwentnie za to, że wzmacniają korporacje kosztem obywateli, to skrajna prawica ostrzega coraz częściej przed niebezpieczeństwem, jakie niosą dla narodowej suwerenności. W tym sensie historia TTIP pokazuje wyraźnie, że tradycyjny podział na prawicę i lewicę, kapitał i pracę, konserwatystów i socjalistów w rosnącej liczbie państw przestał obowiązywać – przynajmniej w tym temacie. Zamiast tego coraz wyraźniej zarysowuje się podział na „nacjonalistów” i „globalistów”. Pierwsi z nich reagują na globalne zmiany podniesieniem mostu zwodzonego i protekcjonizmem, gdy tymczasem drudzy proponują adaptację do zmian uznawanych przez nich za nieuniknione.
3.
Ci, którzy mieli względem TTIP obawy lub otwarcie tę inicjatywę krytykowali, bez wątpienia przyczynili się do ożywienia debaty publicznej na temat polityki handlowej. Dzięki temu udało im się wpłynąć na treść europejskiej propozycji w negocjacjach dotyczących mechanizmu rozstrzygania sporów między inwestorem a państwem (tzw. ISDS), m.in. w kierunku wprowadzenia większej możliwości wyboru składu sędziowskiego, otwarcia drogi apelacji od wyroku sądu arbitrażowego, a także bardziej precyzyjnego określenia ograniczeń, gdy chodzi o możliwość zaskarżania państw przez biznes. Niestety, krytycy i przeciwnicy TTIP nader często przedstawiali negocjacje w sposób stronniczy, wybiórczy lub uproszczony, wykazując się za to ponadprzeciętną skutecznością, gdy chodzi o narzucenie języka debaty publicznej oraz określenie głównych tematów sporu.
Skutkiem tego, w debacie utrwaliło się przekonanie, że TTIP stanowi jednoznaczne zagrożenie dla europejskich obywateli oraz bonus dla międzynarodowych korporacji. Tymczasem, brakuje świadomości tego, że ISDS jest jednym z najstarszych i najbardziej zasłużonych instrumentów międzynarodowego prawa handlowego, który pomógł w rozwoju handlu i inwestycji po II wojnie światowej. Nie wspomina się o tym, że Bruksela w negocjowanym porozumieniu TTIP jasno zastrzegła, że w jego wyniku nie mogą być zagrożone europejskie standardy środowiskowe, zdrowotne czy bezpieczeństwa. Wielokrotnie straszono obywateli, że korporacje będą blokować wprowadzanie reform mających na uwadze zdrowie obywateli, jak w przypadku sporów pomiędzy tytoniowym gigantem, firmą Phillip Morris, a Australią i Urugwajem. Jednak w obu przypadkach trybunały arbitrażowe wydały wyroki na korzyść państw, potwierdzając w ten sposób ich szeroką swobodę regulacyjną w zakresie prowadzonej polityki antynikotynowej. Innymi słowy, dyskusja na temat niebezpieczeństw związanych z ISDS, choć zasadna, została rozdmuchana ponad racjonalne proporcje.
4.
Podobnie rzecz się ma z kwestią „tajności” negocjacji. Komisja Europejska była od początku oskarżana o to, że prowadzi tajne rozmowy z Amerykanami, nie licząc się z opinią publiczną. Opublikowane w maju 2016 r. przez holenderski Greenpeace „przecieki” (tzw. TTIP leaks) przedstawiano jako zwycięstwo obywateli, którzy wreszcie dowiedzieli się, co takiego odbywa się za ich plecami. W rzeczywistości, jak można się spodziewać, sprawa była znacznie bardziej skomplikowana.
Bruksela początkowo prowadziła negocjacje w sposób standardowy dla polityki handlowej, czyli zachowując dyskrecję po to, aby nie osłabiać swojej pozycji negocjacyjnej. Po tym jednak, gdy TTIP wzbudził kontrowersje pośród europejskiej opinii publicznej, Komisja Europejska dokonała w listopadzie 2014 r. prawdziwej rewolucji w sposobie komunikowania przebiegu negocjacji prowadzonych z Amerykanami. Ujawniła swój mandat negocjacyjny i publikowała swoje pozycje negocjacyjne przed kolejnymi rundami rozmów. Regularnie informowała o przebiegu poszczególnych rund, a także umożliwiała wszystkim posłom Parlamentu Europejskiego wgląd do tych dokumentów negocjacyjnych, które miały klauzulę „EU restricted” lub „limited”. Otwarte zostały specjalne „czytelnie” w stolicach państw członkowskich, aby dostęp do dokumentów TTIP otrzymali krajowi posłowie.
Skąd zatem utrzymująca się opinia o tajności negocjacji? Z jednej strony, Bruksela cierpi z powodu złego wrażenia wywołanego na samym początku negocjacji. Z drugiej strony – paradoksalnie – stała się bardziej narażona na atak po tym, jak zdecydowała się na większą transparencję, podczas gdy Amerykanie na żadną poważniejszą reformę komunikacyjną się nie zdobyli. Europejskie propozycje negocjacyjne są krytykowane po części dlatego, że o tych amerykańskich zwyczajnie wiadomo znacznie mniej.
5.
Sposób, w jaki tematy ISDS i tajności negocjacji TTIP degenerowały w publicznej debacie publicznej, przywodzi na myśl starą zasadę, zgodnie z którą wystarczy coś powtórzyć tysiąc razy, aby zostało to uznane za prawdę. Jednak w tej chwili absurd tej sytuacji nie ma już większego znaczenia, gdyż niepowodzenie komunikacyjne wyrosło na jedną z decydujących przeszkód na drodze do TTIP; choć nie jedyną.
Uwikłani w krajowe wybory politycy coraz częściej boją się wyrywać się przed szereg, zamiast tego umywając ręce od TTIP. Jednocześnie, ogólnie trudny czas dla globalizacji sprawia, że do obywateli lepiej trafiają argumenty przeciw TTIP, potwierdzające ich podskórne przeczucia, aniżeli argumenty za umową, kojarzone ze skompromitowaną w ich oczach myślą wolnorynkową.
Historia TTIP pokazuje wyraźnie, że tradycyjny podział na prawicę i lewicę, kapitał i pracę, konserwatystów i socjalistów, w rosnącej liczbie państw przestał obowiązywać. | Paweł Zerka
Debata na temat TTIP to jedna z bitew w znacznie szerszej i poważniejszej batalii dotyczącej zaufania temu, że rynek jest efektywnym mechanizmem alokacji zasobów, a demokracja przedstawicielska sprawdzoną formą rządów. Na razie zwolennicy wolności gospodarczej i demokracji przedstawicielskiej tę batalię przegrywają, w dużej mierze na własne życzenie.
Z uwagi na przyszły kształt demokracji i globalizacji niewątpliwie dobrze się stało, że temat umów handlowych wzbudził tak duże zainteresowanie. Żyjemy bowiem w momencie przejścia, gdy nawet instytucje kojarzone dotąd z wolnorynkową ortodoksją przyznają coraz częściej, że nie wszystko w globalizacją jest w porządku. Spore poruszenie wśród ekonomistów wywołał niedawny artykuł Jonathana Ostry’ego z Międzynarodowego Funduszu Walutowego pod wymownym tytułem „Neoliberalizm, przereklamowany?” (Neoliberalism: oversold?).
Jednak o przyszłości handlu międzynarodowego trzeba dyskutować z wyjątkową dozą ostrożności, tak aby zmierzyć się z realnymi problemami, ale jednocześnie nie zakwestionować wszelkich pożytków z wolnego handlu. Inaczej wylejemy dziecko z kąpielą.