Dariusz Kałan: W Budapeszcie na każdym kroku można natknąć się na wielkie plakaty przypominające o 60. rocznicy rewolucji z 1956 r. Jakie znaczenie ma ona dla Węgier?

Miklós Mitrovits: Jako największe wystąpienie przeciwko komunizmowi, rewolucja to kamień węgielny nowych demokratycznych Węgier. Ale mam wrażenie, że ludzie przeżywają ją inaczej niż kiedyś. Jeszcze 20–30 lat temu to była część ich życia. Wielu mieszkańców Budapesztu miało w rodzinie kogoś, kto walczył z bronią albo przynajmniej był w mieście w czasie walk. Dzisiaj weteranów rewolucji nie ma już wielu, dla młodych to odległy temat. Widzę to na konferencjach naukowych, gdzie pojawiają się coraz bardziej abstrakcyjne tematy referatów, np. porównanie praw robotniczych na Węgrzech i w Argentynie. Inna sprawa, że jako historycy o rewolucji wiemy już właściwie wszystko.

Nie ma żadnych białych plam?

W zasadzie nie. Znamy dokładnie przebieg, przyczyny i konsekwencje wybuchu rewolucji. Mamy spisane wywiady z uczestnikami. Wiemy, w jaki sposób powstawał rząd Jánosa Kádára po stłumieniu walk; wiemy ile osób wyemigrowało (ok. 200 tys.) i ile skazano na śmierć w procesach pokazowych (225). Pewną tajemnicą pozostaje to, jak Kádár przedostał się do Moskwy i gdzie spędził dwa dni przed posiedzeniem sowieckiego Politbiura, ale do tego potrzebowalibyśmy dostępu do rosyjskich archiwów.

Na plakatach w mieście widzimy młodzież, dla której rewolucja ma być wielką przygodą. Nie mówi się o tym, że na początku chodziło o ustanowienie socjalizmu z ludzką twarzą.

Młodzież na plakatach to tak zwani „Pesti Srácok”, czyli chłopcy i dziewczęta, którzy walczyli zbrojnie na ulicach Budapesztu. Piękni, młodzi, odważni. Najsłynniejszy z nich to Péter Mansfeld, który w wieku 18 lat został skazany na śmierć, bo był łącznikiem, gromadził broń i wraz z kolegami uprowadził milicjanta. Nie ma wątpliwości, że Pesti Srácok pozytywnie zapisali się w historii. Walczyli o wolność, nawet po przejęciu władzy przez reżim Kádára, za co potem byli prześladowani.

Jednak to tylko jeden z aspektów. Punktem, który zaważył na wybuchu rewolucji, była niechęć komunistycznego betonu do rozliczeń ze stalinizmem. Tego domagała się wewnątrzpartyjna opozycja z premierem Imrem Nagyem na czele. O tym mówiły rady robotnicze, o tym pisali intelektualiści, w tym ideolog rewolucji István Bibó. W realiach tamtej epoki niepodległość była postulatem odważnym, ale nierealnym.

Ale dla polityków ograniczanie rewolucji do Pesti Srácok jest wygodniejsze.

Dlaczego?

Rząd Viktora Orbána od dawna mówi o historii bez aktorów, bez wybitnych jednostek. Podkreśla wyjątkową rolę mas. Narodu. Nie społeczeństwa, ale właśnie narodu. Naród nigdy się nie myli, jest jednolity i jednomyślny. Zawsze stoi po dobrej stronie mocy. Niestety, chociaż broni się dzielnie, często przegrywa, zazwyczaj z obcymi interwencjami.

Walczy z „czarnymi”, którymi mogą być wszyscy. Wtedy to byli komuniści. Dzisiaj – socjaliści, liberałowie, uchodźcy, Unia Europejska, George Soros albo dawni działacze antykomunistyczni, którym nie podoba się Orbán. Jak mówi premier, naród nigdy nie może być w opozycji. Fidesz chce być partią narodu, dokładnie w taki sam sposób, w jaki w okresie międzywojennym partia komunistyczna była partią robotników.

Ale jeszcze większy kłopot z rewolucją ma lewica. Były premier Gyula Horn był członkiem bojówek komunistycznych walczących z powstańcami.

To szerszy problem, bo lewica do dziś nie rozliczyła się z przeszłości. Węgierska Partia Socjalistyczna (MSzP) próbuje odciąć się od kłopotliwego dziedzictwa, ale przecież nikt nie zaprzeczy, że to właśnie ona przejęła pieniądze i budynki po swojej poprzedniczce. Tworzyli ją komuniści, chociaż głównie z drugiego szeregu. I nie z potrzeby serca czy wiary w ideologię, ale z oportunizmu.

Z historią jest podobnie. Kilka lat temu ówczesny premier Ferenc Gyurcsány napisał artykuł o tym, że lewica musi stanąć pod stronie Nagya i odciąć się od Kádára. Wybuchł skandal, nawet historycy bliscy MSzP przekonywali, że taki wybór to samobójstwo.

Dobrze, że kiedy lewica była u władzy, przynajmniej nie próbowała narzucać swojej wizji historii. Na pewno nie tak jak teraz Fidesz. Historią zajmował się koalicjant MSzP, czyli partia liberalna, którą tworzyli dawni opozycjoniści. Co więcej, to właśnie za kadencji Gyurcsánya Putin uznał moralną odpowiedzialność Rosji za krwawe stłumienie rewolucji.

No właśnie – co z Rosją? Jak pogodzić polityczne zbliżenie Orbána z Putinem z pamięcią o krzywdach Moskwy z przeszłości?

Przy protestach Rosjan Orbán przywrócił historyczną nazwę placu Moskwy, jednego z najpopularniejszych miejsc spotkań w Budzie. Od pięciu lat to znowu plac Kálmána Szélla. Ale z czasem zapał Orbána do usuwania pamiątek po Sowietach osłabł. Do dziś w centrum stolicy stoi pomnik Wdzięczności Armii Czerwonej, tuż obok ambasady USA i pomnika Reagana.

Za prawdziwą kompromitację uważam, że w czasie wizyty Putina w zeszłym roku dopuszczono, aby rosyjska delegacja złożyła wieńce na cmentarzu żołnierzy, którzy tłumili rewolucję. Ten cmentarz to oczko w głowie Moskwy. Na grobach napisano „polegli w 1956 r.”. To skandal. Brak reakcji naszych władz dobrze pokazuje, że historia jest używana w zależności od bieżącego zapotrzebowania politycznego.

Z tego wynika też nieobecność Imrego Nagya w rządowej narracji?

Tak, w końcu Nagy był komunistą. Brał udział w budowie komunistycznej dyktatury jako minister i premier. Co więcej, dużo dokumentów świadczy o tym, że w latach 30. i 40. był szpiclem NKWD i w czasie wielkiej czystki donosił Stalinowi na swoich kolegów, którzy wyemigrowali do Związku Radzieckiego.

Jego życiorys pokazuje, że historia nie jest czarno-biała. Gdyby jako szef rządu nie zainicjował reformatorskiego kursu, rewolucja w ogóle by nie wybuchła. Potem, już po rozpoczęciu walk, ogłosił neutralność Węgier i wyjście z Układu Warszawskiego. I wreszcie poniósł najwyższą ofiarę. Oddał życie w służbie ojczyzny. W jego biografii dużo jest półcieni, mało jednoznacznych ocen. To nie pasuje do polityki pamięci Fideszu.

To jest o tyle dziwne, że Orbán po raz pierwszy pokazał się jako dojrzały polityk w 1989 r. na ponownym pogrzebie Nagya. Zażądał wtedy, aby Armia Czerwona opuściła Węgry.

Orbán miał z Nagyem dużo problemów. Podobnie jak z Istvánem Bibó, wielkim myślicielem znanym z krytycznego stosunku do węgierskich mitów, który jako były minister w rządzie Nagya został skazany na dożywotnie więzienie. Przed transformacją Bibó był duchowym przewodnikiem Fideszu, teraz nie istnieje w oficjalnych przekazach.

Rząd Orbána przyjął uchwałę, zgodnie z którą nie można nazywać ulic, pomników i obiektów publicznych nazwiskami osób, które brały udział w budowie dyktatury faszystowskiej albo komunistycznej. Co jakiś czas w Węgierskiej Akademii Nauk dostajemy listy z nazwiskami podejrzanych i musimy zadecydować, czy taki, czy owaki podpada pod tę ustawę.

Czasami jest trudno. Prosty przykład. Ktoś bohatersko walczył z Sowietami w rewolucji, a potem został agentem służb bezpieczeństwa i donosił na kolegów. I co z takim zrobić? Albo Nagy. Jego piękny pomnik stoi niedaleko parlamentu. Rząd miał plany, aby go usunąć, ale na szczęście się opamiętał.

No cóż, takie jest życie. Nie ma ludzi, którzy nigdy nie zmieniliby zdania, niewielu jest polityków, którzy pozostaliby konsekwentni w swoich przekonaniach. Sam Orbán jest tego najlepszym przykładem. Zaczynał jako liberał, dziś jest heroldem nieliberalnej demokracji.

A jak patrzy na II wojnę światową? W końcu Węgry były sojusznikami Hitlera i mają swój udział w Holocauście.

Postanowił wybrnąć z tej sytuacji, kładąc nacisk na męczeństwo Węgrów. Zgodnie z tezą, że w przeszłości byliśmy ofiarami spisków i intryg obcych mocarstw.

Dwa lata temu na placu Wolności w Budapeszcie postawiono pomnik upamiętniający węgierskie ofiary niemieckiej okupacji z lat 1944–1945. Był bardzo krytykowany, m.in. przez środowiska żydowskie, które zarzuciły rządowi, że wybiela wspólników Hitlera. Pomnik nigdy nie został publicznie odsłonięty.

Przypomnijmy, że kiedy stało się jasne, że Niemcy przegrają wojnę, ich dotychczasowy sojusznik, admirał Miklós Horthy, zaczął negocjować traktat pokojowy z aliantami. Wtedy Hitler wszedł na teren Węgier, stworzył lojalny rząd i rozpoczął represje.

I dla Orbána to jest kluczowy moment II wojny światowej. Narracja, w której wojna jest ograniczona do kilkunastomiesięcznej okupacji niemieckiej, przebija również z wystawy w słynnym Domu Terroru, jednym z najczęściej odwiedzanych muzeów w naszym regionie. Nic dziwnego, bo jego twórczynią i dyrektorką jest Mária Schmidt, czołowa historyczka Fideszu. Kilka lat temu ogłoszono, że zbuduje także Muzeum Holocaustu za 7 mld forintów, ale projekt został zamrożony. Podobno Żydzi nie chcą się zgodzić na jej nominację.

O okresie 1941–1944, kiedy ściśle współpracowaliśmy z Hitlerem, pragnęlibyśmy zapomnieć. Nie chcemy pamiętać, że wojsko węgierskie przez prawie 3 lata razem z Niemcami okupowało tereny obecnej Ukrainy. Że braliśmy udział w okropnych zbrodniach. Kilka lat temu ukazał się tom dokumentów jednoznacznie świadczących o tym, że wielu naszych żołnierzy mordowało miejscową ludność. Publikacja spotkała się z ostrym odzewem historyków prawicowych, którzy twierdzili, że żołnierze byli bohaterami, bo walczyli o węgierskie interesy. I że po co w ogóle o tym mówić. W odpowiedzi Węgierskie Archiwum Narodowe wydało podobny tom o zbrodniach Armii Czerwonej na Węgrzech.

W preambule konstytucji przygotowanej przez Fidesz jest napisane implicite, że okres od okupacji niemieckiej zapoczątkowanej 19 marca 1944 r. do maja 1990 r., kiedy zebrało się pierwsze Zgromadzenie Narodowe po demokratycznych wyborach, nie należy do historii Węgier.

Czyli co zrobić z rokiem 1956?

No właśnie, dobre pytanie. Według preambuły „nasza obecna wolność poczęła się z rewolucji”, a jednocześnie ponad 40 lat komunizmu nazwane jest „tyranią” narzuconą przez obcą okupację. Z punktu widzenia historyka to dyskusyjne. Po pierwsze, w latach 1945–1947 trwała walka o prawdziwą demokrację ludową, niewiele osób o tym pamięta. Na pewno nie była to żadna dyktatura. A po drugie – reżim komunistyczny budowali sami Węgrzy. Rákosi, Gerő i inni. Tak samo jak rząd Dömego Sztójaya, a potem Strzałokrzyżowcy Ferenca Szálasiego wprowadzali władzę faszystowską. Owszem, wszystko odbywało się pod kuratelą najpierw Niemców, później Rosjan, ale – czy tego chcemy, czy nie – to także część naszej historii.

Są jakieś wydarzenia pozytywne, bez ofiar i krwi, które rząd przypomina?

Orbán często powołuje się na reformatorów z przełomu XIX i XX w. To czas gospodarczej prosperity, politycznej niezależności i boomu inwestycyjnego. Nazwał ich imieniem plany gospodarcze, chyba uważa się za ich kontynuatora. Zabawne, bo niedawno ukazała się książka o tym okresie, która dowodzi, że korupcja i nepotyzm były wtedy bardzo rozpowszechnione. Czyli jednak coś nas z nimi łączy.

Jakie narzędzia rząd wykorzystuje do prowadzenia polityki historycznej?

Przede wszystkim reorganizuje prace instytutów naukowych.

Zaczęliśmy rozmowę od rewolucji, akurat najciekawszy jest przypadek Instytutu 1956 r., który został powołany na początku transformacji przez pierwszy niekomunistyczny rząd Antalla. Przez lata znany był z kompetentnych kadr, zyskał autorytet międzynarodowy. Spisywał wywiady z uczestnikami rewolucji, organizował konferencje, wydawał dużo książek i czasopism. Miał też własne archiwum. Kłopot w tym, że Instytut tworzyli dawni działacze z opozycji antykomunistycznej niezwiązanej z Fideszem.

Dlatego Orbán zdecydował o ograniczeniu środków finansowych i włączeniu Instytutu do Biblioteki Narodowej, co faktycznie prowadzi do jego paraliżu.

W zamian tworzy swoje instytucje. Od niedawna istnieje Instytut Veritas, powołany do ponownego zbadania historii Węgier XX w. Ponownego, czyli zgodnego z bieżącymi potrzebami władz. Jego zadaniem jest pokazanie, że od końca XIX w. do dziś cała historia została napisana błędnie.

Instytut dostaje duże pieniądze, ale na szczęście mało robi. Bo ogromnym problemem jest brak kompetentnych badaczy, którzy podzielaliby wizję Orbána. Między innymi dlatego węgierski odpowiednik Instytutu Pamięci Narodowej (NEB) działa tak niemrawo w porównaniu z waszym. Jego publikacje nie stoją na wysokim poziomie, pojawiają się zarzuty o plagiaty. Rząd będzie musiał sobie dopiero wykształcić swoich historyków.

Ingerując w program nauczania historii?

Oczywiście. Rząd faktycznie znacjonalizował rynek wydawania podręczników. A że historia jest u nas obowiązkowa na maturze, przywiązuje się dużą wagę do tego przedmiotu.

Niedawno ukazał się nowy podręcznik dla maturzystów z wypowiedzią Orbána na temat uchodźców. Uczeń musi porównać ją z cytatem z kanclerz Merkel, ale zadanie jest napisane w ten sposób, że oczywiste jest, że to Orbán ma racje. To jeden z przykładów formowania nowych pokoleń na swoją modłę.

A nie myśleli o filmowej superprodukcji z amerykańską gwiazdą w roli głównej?

Pod koniec lat 90. István Szabó, nasz największy reżyser, niezwiązany z obecnym rządem, nakręcił taki film z Ralphem Fiennesem. Nazywał się „Kropla słońca”, opowiadał historię trzypokoleniowej rodziny od 1900 r. do końca XX w. Został bardzo dobrze oceniony za granicą, bo nie był łopatologiczny i miał wysokie wartości artystyczne. Na szczęście po stronie rządowej nie ma artysty o takim talencie i nazwisku, który chciałby się podpisać pod propagandową wizją historii.

 

* Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Fot. Ruben_Gal0; Źródło: Pixabay.com