Stary żart z czasów sowieckich opowiada o człowieku, który w partyjnej „Prawdzie” przeczytał, że w Petersburgu rozdają ludziom samochody. Ostatecznie okazało się, że nie w Petersburgu, a w Moskwie, nie samochody, a rowery, i nie rozdają, ale kradną. Model „spełniania” obietnic wyborczych PiS-u zdaje się zmierzać w podobnym kierunku.
Pomijam w tym miejscu zapowiedzi niespełnione przez ludzi Jarosława Kaczyńskiego ze względu na nieuświadomione ograniczenia prawne – vide podatek handlowy podważony przez Komisję Europejską jako niezgodny z unijnymi regulacjami – albo te, na spełnienie których nie mają pomysłu lub odpowiednich kadr – vide „naprawa” mediów publicznych. Znacznie bardziej interesujące są bowiem te, które zdaniem rządu spełnić się udało, ale które – mimo poważnych niekiedy kosztów – spotkały się z co najwyżej chłodnym przyjęciem ze strony obywateli.
Pierwszą tego rodzaju reformą były darmowe leki dla Polaków powyżej 75. roku życia. Początkowo nie wspominano o żadnych ograniczeniach, potem listę refundowanych leków systematycznie ograniczano, małym drukiem dopisując kolejne obostrzenia. Nie tylko ze względu na koszty. Przed wprowadzeniem nowego prawa nikt nie pomyślał także, jak zapobiec ewentualnym nadużyciom – wykupowaniu leków na potęgę przez osoby do tego nieuprawnione i/lub sprzedawaniu ich na czarnym rynku. Skutek jest więc taki, że reformę wprowadzono, pieniądze wydano, ale głębokiego westchnienia ulgi i wyrazów wdzięczności ze strony seniorów nikt nie usłyszał.
Reforma druga to wprowadzona ledwie kilka dni temu ustawa podnosząca kwotę wolną od podatku. Miano ja podnieść do 8 tys. zł dla wszystkich, a podniesiono do 6,6 tys. i to wyłącznie dla zarabiających poniżej 6,6 tys. zl rocznie. Większość obywateli nie dostanie nic, a najzamożniejsi (zarobki powyżej 85 tys. zł rocznie) będą mieli kwotę wolną niższą niż obecnie lub zostaną jej pozbawieni całkowicie, co de facto oznacza podniesienie podatków. Jakby tego było mało, wicepremier Morawiecki małym druczkiem dopisał do ustawy zachowanie specjalnego przywileju posłów, którzy – choć należą do najlepiej zarabiających – zostali potraktowani znacznie lepiej niż najubożsi. I znów skutek jest taki, że na reformę rząd wyda około miliarda złotych rocznie, a zadowolonych obywateli nie widać.
Prawdziwym majstersztykiem „małego druczku” jest jednak reforma emerytalna obniżająca wiek uprawniający do przejścia na emeryturę do 60 lat dla kobiet i 65 lat dla mężczyzn. Wspaniały sukces rządu, który nie zważając na gigantyczne koszty (niemal 12 mld zł rocznie od 2019 r.), dowodzi, że w słowniku jego ministrów nie ma zwrotu „nie da się”.
Kłopot w tym, że zaraz za tą reformą ma wejść w życie kolejna, ograniczająca emerytom prawo do dodatkowych zarobków. Jak podaje „Gazeta Wyborcza”, emeryt dorabiający powyżej 70 proc. średniej krajowej płacy (2813 zł brutto) straci część emerytury, a dorabiający powyżej 130 proc. średniej krajowej (5224 zł brutto) – całą emeryturę. Co więcej, rząd będzie chciał te limity zamrozić – a więc nawet przy wzroście średniej płacy emeryci wciąż będą ograniczeni tymi samymi kwotami. Tym finezyjnym sposobem gabinet Beaty Szydło chce zniechęcić ludzi do korzystania z prawa do przejścia na emeryturę. Nikt najwyraźniej nie zakłada, że Polacy i tak będą przechodzić na emeryturę najwcześniej jak to tylko możliwe (m.in. dlatego, że w ten sposób uzyskają stały, pewny dochód), a dorabiane pieniądze przed państwem ukrywać.
Tak oto proste narzędzie – podniesienie wieku emerytalnego – zastąpiono nie tylko bardziej skomplikowanym i kosztownym (pracujących emerytów trzeba będzie kontrolować), ale i mniej skutecznym z punktu widzenia stabilności systemu. Najgorsze jest jednak to, że po raz kolejny z pozoru coś się ludziom daje, lecz ów prezent obwarowuje szeregiem warunków, których spełnienie jest albo niemożliwe, albo nieopłacalne. A na dodatek wszystko to zostaje podlane sosem optymizmu, zaserwowanym przez wicepremiera Jarosława Gowina, publicznie informującego, że z trójki jego dorosłych dzieci żadne nie wierzy w państwową emeryturę. Jak rząd planuje zachęcić Polaków do sumiennego odprowadzania składek na system, w który nie wierzy najbliższa rodzina jednego z najważniejszych polityków w kraju? To na razie pozostaje tajemnicą.
Tajemnicą nie jest jednak to, że w ciągu 12 miesięcy PiS-owi udało się wprowadzić trzy reformy o łącznym koszcie sięgającym kilkunastu miliardów złotych rocznie, które nie tylko nikogo w pełni nie satysfakcjonują, lecz także u wielu obywateli wywołają poczucie zawodu i bycia oszukanym przez państwo. Innymi słowy, za miliardy złotych PiS nie tylko nie kupuje sobie poparcia, ale przy okazji niszczy to, co przynajmniej w teorii miał odbudowywać – zaufanie do państwa. Nieźle, jak na pierwszy rok.
* Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Piotr Drabik; Źródło: Flickr.com [CC BY 2.0]