WeChat, czyli Weixin. Aplikacja wszystkomogąca, przy której Facebook, Instagram czy WhatsApp to proste i toporne platformy ograniczone do jednej czy kilku funkcji. WeChat poza trywialnym dzwonieniem, esemesowaniem, czatowaniem czy wysyłaniem plików umożliwia m.in. wzywanie taksówek, płatności online, zakupy, zamawianie jedzenia, wideoczaty, wysyłanie wiadomości głosowych, gry online i wiele, wiele innych. Opcji wciąż przybywa, podobnie jak użytkowników. Według ostatnich danych z WeChatu korzysta już ponad 840 mln ludzi. Właściciel aplikacji, firma Tencent, na WeChacie zarobiła grube miliardy i m.in. dzięki tej stworzonej zaledwie pięć lat temu aplikacji stała się we wrześniu 2016 r. największą pod względem kapitałowym chińską firmą, prześcigając takich gigantów jak China Mobile czy Alibaba. WeChat stał się platformą lifestylową, z której korzysta praktycznie każdy Chińczyk posiadający smartfona. Według danych firmy przeciętny użytkownik wchodzi na WeChata ok. 10 razy dziennie i spędza tam ok. 30 proc. całego czasu online, co sprawia, że zyski aplikacji z reklam sięgają już miliardów juanów. A są jeszcze zyski ze sprzedaży, gier, pośrednictwa itd. Jednym słowem – kura znosząca brylantowe jaja.
Działalność w sektorze informacyjno-usługowym w Chinach wiąże się rzecz jasna z przestrzeganiem zasad miejscowego prawa, w myśl którego zakazane są pewne treści, słowa i zachowania. Wiadomo, żaden news. Wszyscy wiedzą, że w Chinach trzy „T”, czyli „Tybet”, „Tajwan” i „Tiananmen”, to śliskie tematy, nie warto również konwersować o zakazanej lata temu sekcie Falun Gong, prawach człowieka, wolności słowa, systemie wielopartyjnym, demokracji i innych tego typu fanaberiach. WeChat rzecz jasna przestrzega przepisów i przez kilka pierwszych lat kulturalnie informował użytkownika, że użył niedozwolonego słowa i wiadomość nie zostanie dostarczona do adresata. Brutalnie, ale szczerze. Jednak jakiś czas temu zarzucono ten kurtuazyjny gest i skażone nieprawomyślnym słowem esemesy czy posty są po prostu usuwane, o czym nie są informowani ani nadawca, ani obiorca. Cóż począć, firma prywatna, w końcu musi jednak przestrzegać prawa, jakie by ono nie było – można tylko westchnąć.
Okazuje się jednak, że Chiny cenzurują już nie tylko w granicach swojego kraju, lecz także poza nimi. Badacze skupieni w CitizenLab na Uniwersytecie Toronto 30 listopada opublikowali wyniki swoich ustaleń, z których wynika m.in., że WeChat cenzuruje inaczej użytkowników rodzimych, nawet przebywających za granicą, a inaczej konta zarejestrowane poza granicami, choćby ta zagranica była Hongkongiem. WeChat pamięta, że użytkownik pierwotnie założył konto w Chinach, i dalej stosuje wobec niego taką cenzurę jak w ojczyźnie. Ponieważ konto na WeChacie musi być powiązane z numerem telefonu, aplikacja, mimo że użytkownik korzysta z innej sieci czy nawet zagranicznego numeru IP, dalej identyfikuje go jako użytkownika rodzimego i adekwatnie go traktuje. Co w takim razie z użytkownikami niechińskimi, których przecież też jest już niemało? Nic, bowiem aplikacja w zależności od pierwotnie wprowadzonego numeru wie, że konto należy do cudzoziemca i dba o niego w bardzo ograniczonym zakresie – blokuje tylko dostęp do stron porno i hazardowych. CitizenLab odkryło również, że słowa kluczowe są definiowane niezwykle dynamicznie, ocenzurowane w jednej konwersacji mogą „przejść” w innej, że rozmowy w grupach są obserwowane baczniej niż prywatne, że WeChat w przeglądarce ma wbudowany system filtrowania URL o różnych zakresach dla użytkowników rodzimych i obcych. Okazuje się, że chińskim cenzorom nie wystarcza już nieograniczona władza nad przepływem informacji wewnątrz granic ich kraju i rozszerzają ją na kraje, gdzie teoretycznie panuje wolność słowa.
Ostatnio przez media przetoczył się bulwersujący dla wielu news, że marzący o wejściu na rynek chiński Facebook pracuje nad systemem cenzury, który uniemożliwiłby chińskich użytkownikom poruszanie drażliwszych tematów niż urocze kotki i zabawne pandy. Okazuje się, że Mark Zuckerberg nie błysnął innowacyjnością i istnieją już firmy, które wpadły na system podwójnego traktowania użytkowników w zależności od ich miejsca zamieszkania czy pochodzenia. Rosnąca popularność chińskiej elektroniki i ostatnie doniesienia o umieszczonych w niej programach szpiegujących sprawiają, że zasadne staje się pytanie o wpływ Chin na obieg informacji na świecie. Czy ChRL podsłuchuje każdego właściciela chińskiego telefonu? Czy kontroluje lub cenzuruje przechodzące przez nie informacje?
Ustalenia CitizenLab pokazują, że zadawanie takich pytań nie jest objawem antychińskiej paranoi, tylko wyciąganiem wniosków z poczynań chińskich koncernów, niby prywatnych, ale wciąż pozostających pod kontrolą państwa. Jak na razie ich działania dotyczą głównie obywateli chińskich, czy to w kraju, czy zagranicą, ale co stanie się, gdy WeChat przebije w popularności Facebooka i stanie się podstawową platformą komunikacyjno-usługową dla reszty świata? Wszyscy zostaniemy Chińczykami i będziemy pozostawali pod nadzorem Wielkiego Brata?
* Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Nicolas Raymond; Źródło: Flickr.com (CC BY 2.0)