Jak wszyscy doskonale pamiętamy, związki z Goldman Sachs były jednym z zarzutów, jakie w kampanii stawiano Hillary Clinton. Donald Trump przekonywał, że kandydatka Partii Demokratycznej chodzi na pasku Wall Street, a sam obiecywał zaś „osuszyć bagno”. Gdy już wygrał wybory, zabrał się do tego w sposób dla siebie charakterystyczny: sekretarzem skarbu mianował bankiera Goldman Sachs, zaś doradcą do spraw ekonomicznych – obecnego dyrektora tegoż banku. Obaj są, rzecz jasna, milionerami, ale taka już amerykańska tradycja, w administracjach wszystkich dotychczasowych prezydentów zasiadali jacyś bogacze (u Obamy sekretarzem handlu jest miliarderka Penny Pritzker, z tych Pritzkerów od nagrody architektonicznej i sieci hoteli Hyatt).

Powstający na naszych oczach gabinet jednak i tak znacząco wyróżnia się pod tym względem. Sekretarzem pracy Trump mianował milionera, dyrektora sieci fast foodów; sekretarzem handlu – miliardera z branży stalowej i węglowej; jego zastępcą – jeszcze bogatszego miliardera; sekretarzem edukacji – miliarderkę, żonę dziedzica fortuny Amwaya (a przy okazji siostrę założyciela niesławnej firmy najemniczej Blackwater). Wreszcie sekretarzem stanu, jak właśnie ogłoszono, zostanie Rex „T-Rex” Tillerson, dyrektor generalny Exxon Mobil, największej firmy naftowej świata.

W połączeniu z fortuną Trumpa (wciąż nieoszacowaną, ale na pewno niemałą) będzie to zapewne najbogatszy gabinet prezydencki w historii Stanów Zjednoczonych – a na pewno od lat 20. XX w., kiedy sekretarzem skarbu trzech republikańskich prezydentów był bankier Andrew Mellon, wówczas trzeci najbogatszy Amerykanin po Johnie D. Rockefellerze i Henrym Fordzie, gorliwy zwolennik obniżania podatków dla najzamożniejszych. Wielki kryzys – jak zapewne państwo pamiętają – wybuchł w roku 1929, ósmym roku urzędowania Mellona.

Gabinet Trumpa zapowiada się jako rekordowy nie tylko pod względem liczby miliarderów. Pentagonem kierować będzie generał James „Mad Dog” Mattis, sekretarzem do spraw weteranów został generał John Kelly, a doradcą do spraw bezpieczeństwa narodowego – generał Michael Flynn. Żaden prezydent nie otoczył się tyloma wojskowymi od czasu Ulyssesa Granta (też zresztą generała) – w latach 70. XIX stulecia, tuż po wojnie secesyjnej.

Nominacje nowego prezydenta będzie musiał zatwierdzić Senat, a to – choć w obu izbach Kongresu dominują Republikanie – wcale nie musi być czysta formalność. Prawo zakazuje generałom kierowania Pentagonem wcześniej niż po siedmiu latach od przejścia na emeryturę, więc w przypadku Mattisa Kongres będzie musiał wyrazić specjalną zgodę (pierwszy taki przypadek od ponad pół wieku). Ale to nie nominacja „Mad Doga” może okazać się problematyczna, lecz „T-Rexa”. Kiedy Trump na swojego doradcę do spraw bezpieczeństwa narodowego wybrał Flynna – komentatora telewizji Russia Today, który nie kryje się ze swoimi prorosyjskimi poglądami – spekulowano, że sekretarzem stanu zostanie ktoś podchodzący do Rosji znacznie ostrożniej. Przez jakiś czas wiodącym kandydatem miał być nawet Mitt Romney, który podczas debaty z Obamą przed czterema laty proroczo uznał Rosję za „geopolityczne zagrożenie numer 1”. Nie trzeba dodawać, że spekulacje na temat Romneya w Rosji przyjęto bardzo źle i oto, proszę, nominatem prezydenta elekta okazuje się jednak Tillerson, cieszący się na Kremlu znakomitą opinią.

Kilka dni temu Amerykanie dowiedzieli się, że zdaniem CIA rosyjscy hakerzy wykradali dane zarówno Partii Demokratycznej, jak i Republikańskiej, ale w przypadku tej drugiej powstrzymali się od ich publikacji, tym samym pomagając Trumpowi. W tej sytuacji mianowanie sekretarzem stanu człowieka, który otrzymał z rąk Putina Order Przyjaźni i otwarcie sprzeciwia się sankcjom wobec Rosji, budzi zrozumiałe wątpliwości, także wśród części Republikanów. Prezydent elekt w swoim stylu (czyli na Twitterze) oświadczył, że w informacje własnego wywiadu po prostu nie wierzy. Ale senatorowie John McCain, Lindsey Graham czy Marco Rubio mają inne zdanie, mogą więc stanąć okoniem i nie poprzeć Tillersona. A trzy głosy to właśnie tyle, ile od stycznia 2017 r. będzie wynosić republikańska większość w izbie wyższej Kongresu.

Choć istnieje zatem cień szansy na zablokowanie tej nominacji, nie zmienia to ogólnego wrażenia – rzeczywistość zaczyna przypominać jeden z mrocznych komiksów Franka Millera, w których Ameryką rządzą wojskowi i wielkie korporacje – innymi słowy: słynny „kompleks militarno-przemysłowy”, przed którym, odchodząc ze stanowiska, ostrzegał prezydent Dwight Eisenhower (sam zresztą generał, więc człowiek niewątpliwie znający się na rzeczy). Różnica polega na tym, że w komiksach „kompleks” ma tyle przyzwoitości, by działać zakulisowo.

 

* Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Tpsdave [CC0] Źródło: Pixabay.com