„Pod skórą” Doris Lessing, czyli siła pierwszych emocji
Przed rokiem angielskie media szeroko komentowały ujawnione przez National Archives dokumenty, według których Doris Lessing, pisarka i noblistka z 2007 r., przez ponad dwadzieścia lat była inwigilowana przez brytyjskie MI5 [1]. Zdziwić to może jednak tylko tych czytelników, którzy nie zetknęli się z jej wydaną w Polsce przed kilkoma laty dwutomową autobiografią. Lektura obu tomów wyjaśnia bowiem, dlaczego brytyjska Służba Bezpieczeństwa uważała ją za liderkę lokalnej grupy komunistycznych pisarzy. Lessing urodziła się na terytorium dzisiejszego Iranu, jako kilkuletnia dziewczynka zamieszkała wraz z rodzicami w Rodezji (na terenie dzisiejszej RPA), a następnie jako młoda kobieta przyłączyła się do tamtejszych komunistów. Jakkolwiek jej zaangażowanie – jak sama twierdziła – nie było pełne i stanowiło raczej wyraz sprzeciwu wobec kolonialnej polityki Wielkiej Brytanii, Lessing w „Pod skórą” przyznaje się również do rzeczywistej fascynacji komunizmem, którego wypaczanie odbywało się zdecydowanie zbyt daleko, by grupa dwudziestokilkulatków mogła się nim rzeczywiście przejąć.
Zanim jednak lektura autobiografii pisarki doprowadzi nas do decydującego dla jej drogi literackiej okresu w życiu, w którym to powstała jej debiutancka powieść „Trawa śpiewa”, Doris Lessing opisuje swoje dzieciństwo. Możemy nie tylko odnaleźć w nim ślady procesu wychowawczego, jakim poddawane były kolejne pokolenia kolonizatorów Orientu (jeśli opis ten jest jakimś świadectwem swoich czasów, to raczej mimowolnym niż świadomym), ale też przypomnieć sobie bardzo wiele z własnych dziecięcych doświadczeń, które są zazwyczaj niedostępne dorosłym: intensywność pierwszych smaków, zapachów, tekstur; przerażenie tym, jak wielki jest świat, który nas otacza; siłę pierwszych emocji, o których naturze dopiero się uczymy. Wrażenie robi również precyzja, z jaką pisarka kreśli sylwetki napotykanych przez nią ludzi. Nie są to wcale naturalistyczne, szczegółowe rozważania, a raczej opis wynikający ze wspólnego działania, mimowolnego przemieniania swojego i cudzego życia.
Przeszłość ma tę przewagę nad teraźniejszością, że znamy już jej konsekwencje. Na tym zapewne opiera się prawdziwa przyjemność płynąca z lektury „Pod skórą”. Lessing umieszcza nas w roli wnuków słuchających jej opowieści i od czasu do czasu wtrąca ogólniejsze konstatacje – jak gdyby w nadziei, że choćby część z nich będzie w nas pracowała po wysłuchaniu jej historii. W tym sensie „Pod skórą” z pewnością należy do lektur formacyjnych – dobrych do tego, by poddać się ich wpływowi, na każdym etapie życia.
Olga Byrska
Przypisy:
[1] Richard Norton-Taylor, „MI5 spied on Doris Lessing for 20 years, declassified documents reveal” [https://www.theguardian.com/books/2015/aug/21/mi5-spied-on-doris-lessing-for-20-years-declassified-documents-reveal], „The Guardian”, 21 sierpnia 2015 r. [Dostęp: 7 grudnia 2016 r.].
Książki:
Doris Lessing, „Pod skórą”, przeł. Anna Gren, wyd. Świat Książki, Warszawa 2010.
Doris Lessing, „Spacer w cieniu”, przeł. Elżbieta Kowalewska, wyd. Świat Książki, Warszawa 2010.
„Lord Nevermore” Agnety Pleijel, czyli opowieść o życiu do góry nogami
Nie znoszę pytania o ulubioną książkę. Zaliczam się do tej części społeczeństwa, która drastycznie zawyża średnią krajową czytelnictwa, bo czytam więcej niż jedną książkę tygodniowo. Dlatego też trudno mi wybrać spośród tego ogromu genialnych, pięknych, mocny i mądrych książek tylko jedną. Ale od lat pojawia się w mojej głowie myśl, że jeśli ktoś obudziłby mnie w środku nocy, przystawił do skroni lufę pistoletu i zadał jednocześnie pytanie o najważniejszą dla mnie lekturę, to odpowiedź mam gotową. To „Lord Nevermore” Agnety Pleijel, którego po raz pierwszy przeczytałam w 2000 r. podczas kilku spacerów po parku Haga w północnym Sztokholmie. Tak właśnie, czytałam, chodząc. Bo lektura ta była dla mniej tak odkrywcza, a przy tym tak bardzo zapierająca dech w piersiach, że dało się ją pochłaniać jedynie na świeżym powietrzu.
U progu pierwszej wojny światowej Bronio, ambitny trzydziestolatek z Krakowa, dostaje stypendium naukowe. Ma wyjechać do Nowej Zelandii, by tam badać zwyczaje jej rdzennych mieszkańców. Matka jego najlepszego przyjaciela Stasia przekonuje Bronia, by wziął z sobą do pomocy jej syna, który na różne niekonwencjonalne sposoby stara się wyjść z depresji po samobójczej śmierci narzeczonej.
Oto wybitna szwedzka pisarka, ceniona zarówno przez czytelników, jak i przez krytyków, znana również jako dramatopisarka i poetka, sięga po historię przyjaźni dwóch Polaków – Bronisława Malinowskiego i Stanisława „Witkacego” Witkiewicza – by opowiedzieć (nie po raz pierwszy i jak będzie się miało okazać – nie ostatni) o jednym z najbardziej fascynujących zderzeń w dziejach ludzkości: zderzeniu nauki i sztuki. Bohaterami są dwaj mężczyźni i kobieta, ale to przecież żaden tradycyjny trójkąt. Powieść Pleijel to raczej opis męskiej przyjaźni, braterstwa bez granic, momentami bliskiego szaleństwa. A pomiędzy nimi kobieta, Ellie Rose, późniejsza żona Malinowskiego. I chociaż autorka odżegnuje się od definiowania swej twórczości jako feministycznej, dowiemy się tu, że dopóki Ellie postępuje jak mężczyzna, nic jej nie zagraża, ba, może nawet coś w życiu osiągnąć. Nie dziwi więc zawarty w książce opis odkrycia Malinowskiego (choć może jednak wciąż dziwi), że rdzenne plemiona południowego Pacyfiku nie dostrzegają roli mężczyzny w rozmnażaniu się i z tego właśnie powodu mężczyźni nie mają tam potrzeby górowania nad kobietą.
„Lord Nevermore” to także traktat filozoficzny o XX w. w Europie i na świecie. To historyczny Bildungsroman, który w odróżnieniu od swego oświeceniowego wzorca jest nakierowany na człowieka jako takiego, a nie wyłącznie na mężczyznę. To opowieść o życiu „do góry nogami”, wśród dzikich, jak nazwie ich antropolog, wśród swoich, jak będzie to odczuwał artysta zafascynowany działaniem środków halucynogennych.
Czytając „Lorda Nevermore” dzisiaj, szesnaście lat po jego pierwszym wydaniu, nie sposób go czytać bez kontekstu politycznego. Dopatruję się w Agnecie Pleijel proroka, wróżki (sic!), która na przełomie wieków XX i XXI publikuje powieść, której akcja rozpoczyna się w roku 1914, i pisze w niej tak:
„Polska to kraj, którego nie ma. Taka Anglia, na przykład, zbudowała imperium. A Polska została wchłonięta przez swoich sąsiadów.
Nie ma jej.
Z drugiej strony można powiedzieć, że Polska włada innym, własnym imperium.
Podziemnym i niewidzialnym. Przeszłym i być może przyszłym.
Bezgraniczne i niewyczerpane królestwo niczego”.
Kurtyna?
Justyna Czechowska
Książka:
Agneta Pleijel, „Lord Nevermore”, przeł. Iwona Jędrzejewska, wyd. Jacek Santorski & Co, Warszawa 2003.
„Honolulu” Marka Nowakowskiego, czyli polityka jako fatum
„Honolulu” Marek Nowakowski napisał na samym początku lat 90.; na wątpliwej urody okładce pierwszego wydania błękitna woda z oceanu wylewa się na czerwony prostokąt u dołu. Po lekturze niby można to sobie wytłumaczyć chęcią oddania przez grafika klamry powieści, w której dawny PRL-owski ambasador w Paryżu pod wpływem otrzymanego z Honolulu listu wspomina romans, który w czasie swego ambasadorowania w latach 60. miał z żoną wysokiego przedstawiciela europejskiego dowództwa NATO (historia jest zresztą prawdziwa, a pierwowzór głównego bohatera – niejaki Stanisław Gajewski – umarł dopiero w dekadę po publikacji powieści). Jednym słowem, książka Nowakowskiego wydaje się opowieścią o miłości, która przezwycięża politykę.
W tym problem, że tak nie jest. Ta niewielka rozmiarami książka, a właściwie dłuższe opowiadanie, opowiada o wszystkim, tylko nie o miłości przezwyciężającej politykę. Polityki, traktowanej jako możliwość swobodnego kształtowania rzeczywistości przez, bądź co bądź, wysokiego rangą przedstawiciela MSZ-u, praktycznie tu nie ma. Polityka w wykonaniu polityka-Polaka jest dla Nowakowskiego podobnego rodzaju fatum, jakim jest dla niego miłość: rządzi nią coś od mężczyzny większego, potężniejszego. W przypadku miłości nie wiadomo, czym to coś jest. (Bo w gruncie rzeczy nie wiadomo, dlaczego 40-letni podówczas narrator zakochuje się w młodszej od dwie dekady Jeanne). W przypadku polityki tym czymś są obce mocarstwa, o wiele od Polski silniejsze. Wprzódy jest to III Rzesza (dużą część narracji Nowakowski poświęca losom przedwojennych polityków i biznesmenów pochodzenia żydowskiego, którzy starali się przeżyć Szoa), następnie zaś – Związek Radziecki. Fatum podobne do miłości, a jednak nie takie samo. Dostrzeżenie, jaka jest w obu tych fatach różnica, jest największą siłą „Honolulu” i daje krótkiej powieści moc najlepszych dzieł Philipa Rotha (zresztą w sposobie narracji „Honolulu” przypomina wielkie „Konające zwierzę”, z tym że jest od niego o wiele bardziej subtelne).
Różnica staje się dostrzegalna, kiedy spojrzymy na to, jak obydwa fata oddziałują na głównego bohatera. W przypadku fatum politycznego oddziaływaniem tym jest upokorzenie, najboleśniej opisane w dwóch scenach. Po pierwsze, we wspomnieniach ambasadora z delegacji na sesję ONZ-u w Nowym Jorku, podczas której polskich dyplomatów regularnie wożono do Glinkowa (Gleen Cove), czyli ambasady radzieckiej, gdzie jak głosować i jakie zastrzeżenia w debacie zgłaszać, poruczał im nie kto inny jak krwawy stalinowiec Andriej Wyszynski. Po drugie, w opisie tego, co wydarzyło się, gdy ambasador wraz z zakochaną w nim Jeanne znaleźli się w Polsce. Mimo początkowej przychylności władz kobieta została oskarżona o działalność szpiegowską, kariera ambasadora zawisła zaś na włosku. Czytelnik, który cokolwiek wie o historii, niby może się spodziewać takiego rozwiązania, ale z pewnością nie spodziewa się tego, z jaką ulgą skomentuje wyrzucenie z Polski Jeanne przyjaciel ambasadora i jak będzie go namawiał do tego, by się cieszył wraz z nim, że oto skończył się ten cały galimatias.
A miłość? Miłość jest uwznioślająca.
W „Honolulu” udało się Nowakowskiemu to, co udaje się niewielu pisarzom – pokazanie, że fatum istnieje, ale istnieje tylko w wyobraźni człowieka, który lubi dobudowywać sobie sensy do różnych gestów i wydarzeń. Choćby do tego, że gosposia daje żonie ambasadora pantofle, pozostawione w jego mieszkaniu przez Jeanne. Albo do tego, że gdy jako 80-letni starzec ambasador wreszcie łączy się z Jeanne, uznaje on, że całe jego życie, które za chwilę się skończy, zmierzało właśnie do tego momentu.
Wojciech Engelking
Książka:
Marek Nowakowski, „Honolulu”, wyd. Iskry, Warszawa 1994.
„Sekretny dziennik Adriana Mole’a lat 13 i ¾” Sue Townsend, czyli męki dojrzewania
Drogi Adrianie,
kiedy miałam 13 lat, też pisałam dziennik. Notowałam w nim swoje przemyślenia, obserwacje, próby zrozumienia świata. Pewnie były nieporadne, brakowało mi przecież dojrzałości zarówno intelektualnej, jak i literackiej. Mimo to, podobnie jak Ty, miałam przeczucie, że mój sposób patrzenia na rzeczywistość jest zasadniczo odmienny od powszechnie przyjmowanego, natomiast świat, zamiast mi pomagać, piętrzy przede mną – właśnie przede mną – szczególne trudności, a czasem specjalnie zastawia pułapki. Wiedziałam, jak to jest, kiedy nikt Cię nie rozumie, obiekt Twoich uczuć nie odwzajemnia tychże, nauczyciele zmuszają Cię do uczestniczenia w lekcjach WF-u w kretyńskich krótkich spodenkach, Twoich strasznie starych rodziców pochłaniają nudne problemy, a dziadkowie pod choinkę dają Ci w najlepszym razie parę skarpetek. Ta codzienna bezradność w absurdalny sposób mieszała się z poczuciem wszechmocy. Tak samo jak Ty, drogi Aidy, angażowałam się w działania na rzecz poprawy sytuacji na świecie. Byłam głęboko zaniepokojona zagadnieniami geopolitycznymi, chociaż niewiele z nich rozumiałam. Nie miałam w sobie jednak pokory, która być może przychodzi z wiekiem, i wierzyłam, że nienoszenie granatowego fartuszka albo publiczne zniszczenie odznaki wzorowego ucznia naprawdę może zrobić różnicę.
W życiu sprawy trywialne, codzienne banały nakładały się na fundamentalne pytania egzystencjalne. Z jednej strony „kim jestem?”, „dokąd zmierzam?”, a z drugiej – niespełnione marzenie o rowerze Romet Wigry 3. Twoja rzeczywistość była nieco inna, nie do końca rozumiałam, co to znaczy, że „tata zapłacił kartą kredytową”. W Polsce początku lat 90. mieliśmy inne zmartwienia. Kiedy Ty zastanawiałeś się nad tym, czy lubisz panią Thatcher, ja chcąc nie chcąc uczestniczyłam w transformacji ustrojowej, obserwowałam denominację złotego, nagły wysyp wszystkiego, ze szczególnym uwzględnieniem dóbr sprzedawanych z łóżek polowych lub w tak zwanych szczękach. Przeżywałam radykalną zmianę mojego świata i wybory prezydenckie, w których wystartował pan z dziwną czarną teczką. Kiedy Ty prowadziłeś swój bohaterski skarpetkowy protest, ja byłam w mojej szkole jedyną dziewczynką, która nie chodziła na lekcje religii. Nie spotkały mnie z tego powodu niestety żadne szykany ze strony moich koleżanek i kolegów. Zresztą moją uwagę zaprzątały wtedy raczej tajemnice dorastania i fakt, że niektóre dziewczyny mają już, w zupełnym odróżnieniu ode mnie, całkiem spore piersi.
Muszę Ci wyznać, Adrianie, że na samym początku naszej znajomości miałam Cię za nieudacznika. Takiego beznadziejnego chłopaka, z którego wszyscy w klasie się śmieją. Nie dostrzegałam Twojej wrażliwości, raczej wydawałeś mi się histerycznym hipochondrykiem, okropnie przewrażliwionym na własnym punkcie, wybacz nadmiar szczerości. I jeszcze ten pies, nad którym kompletnie nie potrafiliście zapanować. I babcia. I specyficzna relacja Twoich rodziców. Byłam przekonana, że moje spotkanie z chłopcem mającym pryszcze na brodzie będzie raczej przelotne. Skąd mogłam wiedzieć, że właśnie Ty staniesz się dla mnie przyjacielem, nauczycielem dystansu, wsparciem, moją guilty pleasure, o której raczej nie wspominam w gronie znajomych intelektualistów (tak, znam kilkoro)?
Żałuję, że nie dowiem się, jakie są Twoje poglądy na aktualną sytuację. Co sądzisz na przykład o Brexicie i o Waszej nowej pani premier? Myślę, że znalazłbyś jakąś metodę, aby uczynić to wszystko, co mnie tak bardzo martwi, nie tyle trywialnym, ile możliwym do ogarnięcia dla przeciętnego przewrażliwionego człowieka nie tylko lat 13 i ¾.
Nie mam pewności, czy ten list trafi w Twoje ręce. Jeśli nie, cóż… Ty byś powiedział: mój pech.
Tak czy inaczej, pozdrawiam Cię bardzo serdecznie,
Kasia
PS Wybacz, że występujesz tu jako „zakurzona perełka”. Mój egzemplarz Twojego dziennika jest raczej „perełką noszącą ślady wszystkich moich posiłków od dzieciństwa do dnia, w którym stałam się starsza od Twojej matki”.
Katarzyna Kasia
Książka:
Sue Townsend, „Sekretny dziennik Adriana Mole’a lat 13 i ¾”, przeł. Hanna Pawlikowska, wyd. Książka i Wiedza, Warszawa 1991.
„Kappy” Ryūnosuke Akutagawy, czyli przygody japońskiego Guliwera
W Kraju Kwitnącej Wiśni jego pisarstwo należy do literackiego kanonu. W Polsce znają go co najwyżej miłośnicy literatury japońskiej lub fani Akira Kurosawy, który na podstawie jego dwóch opowiadań nakręcił obsypanego nagrodami „Rashomona”. Nie ma się jednak co dziwić. Pomimo że dzieła zebrane japońskiego mistrza krótkiej formy Ryūnosuke Akutagawy wypełniają dwadzieścia tomów, nad Wisłą dysponujemy jedynie dwoma skromnymi zbiorami jego opowiadań i pojedynczymi utworami rozsianymi po specjalistycznych pismach.
Opowiadania Akutagawy przypominają jego życie: są krótkie, pełne wewnętrznego napięcia i moralnych paradoksów. Ich fabułę pisarz często czerpał z japońskich i chińskich legend lub folkloru. Tak też dzieje się w przypadku najdłuższego prozatorskiego tekstu Japończyka – napisanej tuż przed samobójczą śmiercią opowiastki „Kappy”.
Kim są tytułowe stwory? W tradycyjnych japońskich podaniach występują jako wodne demony, zamieszkujące tereny w pobliżu rzek lub jezior. Są wzrostu kilkuletniego dziecka i łączą w sobie cechy żółwia, małpy lub żaby oraz człowieka. Ich usta przybierają formę wydłużonego dzioba, palce są połączone błoną, zaś wierzch głowy jest łysy i otoczony wianuszkiem zielonych włosów. Kappy są figlarne, ale bywają też okrutne. Potrafią wciągać pod wodę niefrasobliwych wędrowców, jednak poczęstowane ogórkiem, stają się miłe i uczynne.
W opowiadaniu Akutagawy wodne demony są bardziej rozwinięte od swoich ludowych odpowiedników i tworzą zaawansowaną cywilizacyjnie społeczność. O ich życiu i obyczajach dowiadujemy się z relacji turysty, który gubi drogę w Alpach Japońskich i przez przypadek trafia do miasta wodników. Wśród małych kapp wygląda niczym Guliwer i w istocie Akutagawa sam pomysł umieszczenia bohatera wśród baśniowych stworów zaczerpnął z dzieła Jonathana Swifta. Z jedną różnicą – o ile irlandzki pisarz zamierzał wykpić ludzkie przywary, ukazując je na tle cnót mądrych koni Houyhnhnmów, o tyle Akutagawa stara się dowieść w „Kappach”, że bez względu na wewnętrzną organizację danej zbiorowości i rządzące nią reguły, każda społeczność posiada w sobie pierwiastek zła i ma zapędy do tego, by tłamsić niezależne i wrażliwe jednostki.
U kapp ów proces tłamszenia wygląda zabawnie, ponieważ styl życia demonów jest albo przerysowaniem, albo zupełnym odwróceniem ludzkich zachowań. Zdecydowanie przeważa tu jednak czarny humor. Wystarczy zresztą rzut oka na niektóre z obyczajów wodników. Kappy nie mają żadnych problemów z regulacją urodzeń. Dziecko mówi już w łonie matki i przed jego urodzeniem ojciec zwraca się do niego przez narządy rodne rodzącej z pytaniem, czy chce przyjść na świat. Jeśli odmawia, do brzucha kobiety wpuszcza się specjalny płyn, który sprawia, że dziecko wyparowuje. To nie kappa-samiec ugania się za samiczką, lecz kappa-samiczka poluje na samca, który po schwytaniu i zgwałceniu dochodzi do siebie jeszcze parę dni. System produkcji w krainie wodników oparty jest niemal całkowicie na mechanizacji. Obejmuje on również takie przedmioty jak książki, które produkuje się, wrzucając do odpowiedniego otworu maszyny papier, atrament oraz sproszkowany mózg osła. Pomimo mechanizacji w kraju kapp nie ma strajków. Robotnicy, którzy stracili pracę, zostają zabici, a z ich ciał wytwarza się produkty żywnościowe.
Opowiadanie Akutagawy powstało w marcu 1927 r. i było odczytywane jako polityczna satyra na coraz bardziej militaryzujące się japońskie społeczeństwo. W tym czasie Kraj Kwitnącej Wiśni żegnał się z demokratyczną erą Taishō i wkraczał w nacjonalistyczną erę Shōwa. Utwór Japończyka jest również obrachunkiem z jego własnym życiem – opowieścią o wyobcowaniu, samotności i zwątpieniu w trwałość międzyludzkich relacji. Jak jednak w nie wierzyć, skoro nawet kultywowanie cnót potrafi doprowadzić do zepsucia? „Pycha, pożądanie, zwątpienie – czytamy w cytowanym przez Akutagawę dziele pewnego kappy-filozofa – oto źródło całego zła od trzech tysięcy lat. Całej cnoty – chyba także…”.
Piotr Kieżun
Książka:
Ryūnosuke Akutagawa, „Kappy”, przeł. Mikołaj Melanowicz, PIW, Warszawa 1963.
„Zarudzie” Jarosława Iwaszkiewicza, czyli rozprawa z romantycznymi mitami
Na „Zarudzie, czyli opowiadania romantyczne” składają się trzy opowieści. Każda z nich jest rozliczeniem Iwaszkiewicza z wielkim romantycznym zrywem, jakim było powstanie styczniowe, i każda zawiera bezlitosną krytykę jednego spośród szkodliwych mitów, które wżarły się w fundament polskości i skutecznie go wykoślawiły.
„Noc czerwcowa” rozprawia się z tą częścią polskiej tradycji romantycznej, która uświęca bezsensowną ofiarę, dopatrując się w cierpieniu czegoś wzniosłego i szlachetnego. Młodej hrabiny, która w imię patriotycznego obowiązku chce podążyć za niekochanym mężem na Sybir, nie da się przekonać racjonalnymi argumentami. Do ocalenia życia swojego, córki i dziesiątek zależnych od niej osób skłania ją dopiero młody przystojny oficer, który podejmuje się „opieki” nad nią, jej włościami i… koronkową bielizną.
W „Zarudziu”, drugim z opowiadań, Iwaszkiewicz na kilkudziesięciu stronach opisuje utrzymujące się od stuleci patologiczne stosunki pomiędzy wsią i dworem i umiejętnie pokazuje, że poparcie społeczne, jakim ponoć cieszyło się powstanie styczniowe, jest złudzeniem. Oderwany od rzeczywistości, podatny na romantyczne zrywy dwór spodziewa się mieć w chłopach niepodległościowych sprzymierzeńców. Tymczasem wielojęzyczna, wielonarodowa i zgięta pod niewolniczym jarzmem wieś, która odrobiny ulgi zaznała dopiero dzięki rosyjskiemu carowi, nie może mieć tej „pańskiej niepodległości” w większym lekceważeniu. Kiedy więc uzbrojony w złotą hramotę panicz Józio wyrusza w świat nawoływać do walki, nikt nie musi donosić na niego rosyjskim służbom. Wystarcza, że pogardzany przez niego syn miejscowego popa szepnie słówko kozakom, by przypieczętować jego los.
„Heydenreich” obnaża dwie głębokie prawdy o polskości i niepodległościowej walce, które romantyczna narracja przemilcza. Oto bowiem okazuje się, że powstanie styczniowe to walka przede wszystkim bratobójcza. Uprawiając partyzantkę, powstańcy nie mają przeciw sobie armii rosyjskiej, tylko innych Polaków. Tych, którym przodkowie powstańców, skupieni na utrzymaniu przywilejów, skutecznie blokowali jakiekolwiek ścieżki społecznego awansu, a którzy teraz mogą pokazać, jacy są użyteczni. „Heydenreich” rozprawia się też z mitem polskości rozumianej narodowo i etnicznie, w XX-wiecznych kategoriach rasowych. Odpowiedzialny za sukcesy powstańców major Heydenreich to pół Francuz, pół Niemiec, wielojęzyczny oficer carskiej armii. Choć jego „polskości” każdy się dziwi, to nikt nigdy jej nie zakwestionuje, bo Heydenreich przelewa własną krew za wolną, niepodległą Polskę.
Diagnozy społeczne, które Iwaszkiewicz stawia na kartach „Zarudzia”, oraz postawy i problemy z tożsamością narodową, które opisuje, okazują się niezwykle aktualne również dziś. I jest to świadectwo nie tylko wielkości Iwaszkiewicza jako pisarza, ale również tego, że… nihil novi sub sole. Że jako naród pewnych lekcji jeszcze nie odrobiliśmy. I że nadejdzie czas, kiedy romantyzm przestanie być cool, a rozsądek znów stanie się trendy. Niecierpliwie na to czekam.
Urszula Kuczyńska
Książka:
Jarosław Iwaszkiewicz, „Zarudzie, czyli opowiadania romantyczne”, wyd. Czytelnik, Warszawa 1976.
„Jestem baba” Anny Świrszczyńskiej, czyli pochwała kobiecości
Niby trzy lata temu Biuro Literackie wydało wiersze Anny Świrszczyńskiej w wyborze Konrada Góry, niby Instytut Badań Literackich przypomniał tomik „Budowałam barykadę”, a Czesław Miłosz zrobił wiele, by upowszechnić twórczość poetki – poświęcił jej nawet osobny esej. Ciągle jednak czuć można niedosyt, że Świrszczyńska pozostaje nieco zapomniana, a jej radykalny projekt poetycki nie znalazł szerszego oddźwięku. I nie zmienia tego odczucia fakt, że na popularnym portalu społecznościowym działa strona „Polecam poczytać Świrszczyńską”.
A przecież tomik „Jestem baba” z 1972 r. stanowił prawdziwą rewolucję w myśleniu o kobiecym doświadczeniu i języku tego doświadczenia. Nie dość, że Świrszczyńska poruszyła w nim tematy trudne, bo psychicznej i fizycznej przemocy wobec kobiet, i w sposób bezpruderyjny opisała kobiecą seksualność, to na dodatek zrobiła to językiem radykalnie uproszczonym, wręcz ascetycznym. Ten ostatni zabieg ciągle może budzić opór, bo jak pisze Konrad Góra: „ta kobieta – ta kobieta! – uwzięła się i masz, nie odpuści: ona opisze nasz świat naszym językiem; językiem stwierdzeń i postanowień, […] ta kobieta opisuje nam na wojnach i w pokojach krzywdę kobiet, nie ludzi, opisuje zamianę dziecka w mężczyznę jako niepotrzebną”. I wcale nie ułatwia sprawy to, że nie da się Świrszczyńskiej uznać za poetkę zaangażowaną czy ekscentryczną buntowniczkę, co pomogłoby ją zdefiniować i wpisać w jakąś łatwo zrozumiałą, stereotypową kategorię.
Poezja Świrszczyńskiej – ta późna, dojrzała, która określiła jej twórczość – jest oszczędna i precyzyjna, zanurzona w codzienności. Poetka odziera zarówno kobiecość i cielesność, jak i doświadczenie wojny z patosu i egzaltacji, definiuje je i obnaża. Jak wtedy na przykład, gdy pisze: „Dla mnie nie ma tu miejsca / w tej ślepej cielesności, czekającej / na zgnicie”. Jednocześnie minimalizm ten nie tworzy dystansu, lecz pozwala wykrzyczeć emocje, odsłonić przemoc i nagą siłę, wyśpiewać radość, dać wyraz ekstazie i cierpieniu, oswoić śmiertelność ciała. Dlatego może wiersze Świrszczyńskiej kojarzą mi się nierozerwalnie z obrazami młodej malarki Agaty Kus, które choć dopracowane i estetycznie wysmakowane, kryją w sobie podskórne napięcie, oraz z mrocznymi pracami Aleksandry Waliszewskiej. Łączą je witalizm i kobiecy erotyzm, afirmacja ciała, czasem biologizm, a niekiedy brutalność i makabra. Czuć w nich rozwibrowane emocje, intensywność kobiecych przeżyć, niepokój. Podobnie odczuwam wiersze Świrszczyńskiej, które nie pozostawiają miejsca na obojętność, dotykają do żywego. Świrszczyńska potrafi powiedzieć: „Moje ciało musuje, myślę ciałem, które musuje”, by za chwilę krzyknąć do niego: „ty ścierwo / boisz się bólu i głodu / boisz się przepaści”. Łączy czułość z osobnością, jak w wierszu „Sprężyna”: „Wygrzewam się przy tobie / w cieple tej wolności / łagodna / łagodnością siły. / Czuła, / czujna jak sprężyna. // W każdym moim przytuleniu / jest gotowość odejścia”. I najpiękniej w świecie celebruje kobiecą rozkosz i poczucie niezależności:
Otwierają się przede mną
w chwili miłosnej
dusze kochanków i mam ich w swej mocy.
Patrzę, jak rzeźbiarz
na swoje dzieło,
na ich twarze zatrzaśnięte powiekami,
udręczone ekstazą,
zgęstniałe
od szczęścia. […]
O, wiele bogactw,
wiele prawd kosztownych,
ogromniejących w metafizycznym echu,
wiele wtajemniczeń
delikatnych i wstrząsających
zawdzięczam tobie, moje udo.
Iza Mrzygłód
Książka:
Anna Świrszczyńska, „Jestem baba”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1972.
„Podporucznik Kiże” Jurija Tynianowa, czyli o pożytkach i szkodliwości nieistnienia
Jurija Tynianowa (1894–1943) kojarzy się u nas z rosyjską szkołą formalną i rozprawami z teorii literatury. A był on przecież nie tylko teoretykiem, krytykiem i literaturoznawcą, lecz także cenionym twórcą. Zawdzięczamy to głównie mozolnej pracy cenzorów, bo w symbolicznych dramatach czy prozie łatwiej było Tynianowowi przemycić treści nazbyt dobitnie wybrzmiewające w artykułach publicystycznych czy naukowych. Tak narodził się autor znakomitych powieści historyczno-biograficznych, które zapewniły mu stałe miejsce w historii literatury i do dziś są w Rosji żywo dyskutowane.
Spośród jego utworów za najbardziej udany należy uznać „Podporucznika Kiże” – minipowieść głośną na przełomie lat 20. i 30. ze względu na zawarty w niej przenikliwy opis funkcjonowania biurokratycznej machiny, który na stałe przeniknął do świadomości Rosjan i zadomowił się w ich kulturze. Nie bez przyczyny na podstawie „Podporucznika” powstały: film Faintsimmera z muzyką Prokofiewa (1934), balet wystawiany w moskiewskim Teatrze Bolszoj (1963), film Riabokonia (1990)… Fascynacja tą minipowieścią dotarła również do Polski, gdzie wydawano Tynianowa jako klasyka, a w 1996 r. Tomasz Zygadło wyreżyserował nawet spektakl telewizyjny o podporuczniku z Adamem Ferencym w roli głównej. Nie wiadomo dlaczego, potem słuch o powieści Tynianowa i o nim jako pisarzu u nas zaginął.
Książkę spotkał więc los zupełnie inny niż jej tytułowego bohatera. Porucznik Kiże zyskał bowiem szeroki rozgłos dzięki swojemu… nieistnieniu. W powieści powołał go do życia pewien wojskowy pisarz z pułku Preobrażeńskiego, dopuściwszy się niedorzecznego przeoczenia: zamiast „Mielnikow, podporucznik, i że” napisał w rozkazie dla cesarza „Mielnikow, podporucznik kiże”. Swojego błędu nie poprawił, ponieważ czas gonił, a wszelkie opóźnienie było przestępstwem. Cesarzowi pozostało więc tylko przeprawić małą literę na wielką i uznać niejakiego Kiże za pełnoprawnego poddanego, którego można oskarżyć o coś, czego nie zrobił, zesłać na Sybir, a następnie… Cóż, przygód Kiże miał wiele, zwłaszcza zasług przypisywano mu bez liku. Nie tak łatwo wszak znaleźć człowieka, któremu nie można nic, ale to nic zarzucić.
W tym samym rozkazie ten sam pisarz popełnił również drugi błąd: uśmiercił będącego w pełni sił porucznika Siniuchajewa, wpisując go przypadkiem do rubryki zmarłych. Ten, jako sumienny żołnierz, nie mógł zrobić nic innego, jak tylko we własną śmierć uwierzyć. Znalazł się w tarapatach tym większych, że wszyscy wokół niego również poczuli się w obowiązku podporządkować się słowu imperatora. Nawet ojciec „bał się […] trzymać syna u siebie w domu, toteż umieścił go w szpitalu i napisał na tabliczce nad jego łóżkiem: MORS OCCASIONALIS”. Nie pomogły żadne podania dowodzące, że Siniuchajew tak naprawdę wcale nie umarł. Śmierć na papierze okazała się ważniejsza od prawdziwej. Podobnie zresztą jak fizykalne nieistnienie Kiże – warte znacznie więcej od zwykłego istnienia Siniuchajewa.
Choć ta sytuacja wydaje się niemożliwa, popularna w XIX w. plotka głosiła, że taka omyłka pisarska rzeczywiście za panowania Pawła Pietrowicza miała miejsce. Tynianow zaś umiejętnie zasłyszaną opowieść wykorzystał, przekształcając słodko-gorzką historię podporucznika Kiże w zabawny i uniwersalny pamflet, który trzyma w napięciu aż do ostatniej strony. Gdy zaś napięcie schodzi, pojawia się pytanie: z czego właściwie się śmiejemy? Czy aby nie… z samych siebie?
Anna Olmińska
Książka:
Jurij Tynianow, „Podporucznik Kiże” [w:] tegoż, „Woskowa persona”, przeł. Ziemowit Fedecki, Adam Galis, Tadeusz Mongird, wyd. Czytelnik, Warszawa 1966.
„Słowo białego człowieka” Fredericka Forsytha, czyli wstrząsający dokument bestialstwa
W 2017 r. minie pół wieku od wybuchu wojny domowej w Nigerii – najbogatszym obecnie kraju Afryki. W 1966 r. południowowschodnia część kraju, w której znajduje się większość złóż ropy naftowej, ogłosiła secesję. Wybuchła wojna, którą przypłaciło życiem co najmniej milion Biafrańczyków. Konflikt ten przeszedł do historii jako wojna biafrańska.
Wydarzenia te relacjonował dla BBC początkujący wówczas niespełna 30-letni korespondent, Frederick Forsyth. Brytyjczyk, przemierzając tereny Nigerii, szybko zrozumiał, że katalizatorem bratobójczej wojny jest polityka byłego kolonizatora. O Biafrze pisał więc skrajnie subiektywnie: sprzyjał separatystom, krytykował politykę władz nigeryjskich, obnażał neokolonialne krętactwa Londynu. Skutkiem tego stracił pracę w BBC, jednak nie skłoniło go to do wyjazdu z Afryki.
„Słowo białego człowieka” (ang. „The Biafra Story”), którego wydanie miało miejsce w 1969 r., wywołało burzę medialną. Autora oskarżano o epatowanie okrucieństwem w opisach starć, konfabulacje przy podawaniu liczby ofiar głodu, a nawet o zdradę Imperium Brytyjskiego. Forsyth zarzuty te ignorował, podkreślając wielokrotnie, że to zwykłe oszczerstwa, bowiem żadnego procesu nigdy w tej sprawie nie wytoczono, a zwykłymi pomówieniami nie musi się przejmować. Co więcej, wiele z obserwacji z podróży do Biafry trafiło do wydanego w 1974 r. bestselleru „Psy wojny” („The Dogs of War”) i nigdy nie przetłumaczonej w Polsce książki „Emeka” (wyd. ang. 1982). „Psy wojny” – zekranizowane w 1980 r. przez Johna Irvina – do dzisiaj uchodzą za podręcznikowy nieomal wykład, jak należy przeprowadzić zamach stanu w krajach globalnego Południa. „Emeka” jest z kolei zgrabnie napisaną biografią bliskiego przyjaciela Forsytha, lidera Republiki Biafrańskiej, Chukwuemeki Ojukwu.
Biafra odcisnęła wyraźne piętno na pisarzu. Tutaj właśnie wyszlifował unikalny styl literacki, łączący żywą, barwną sensacyjną narrację z dbałością o oddanie tła historycznego oraz parareporterską analizę sfery polityki, a szczególnie jej najbrudniejszej i najbrutalniejszej części. Zaryzykować można tezę, że bez wizyty Forsytha w Biafrze nie powstałyby wielokrotnie wznawiane „Dzień szakala” czy „Akta Odessy”. Dziwić tym bardziej może, że „Słowo białego człowieka” jest jedyną książką Forsytha, którą wydano w Polsce przed dwiema dekadami i od tej pory nigdy jej nie wznowiono.
Błażej Popławski
Książka:
Frederick Forsyth, „Słowo białego człowieka”, przeł. Paweł Korombel, Wydawnictwo al fine, Warszawa 1996.
„Prawdziwa księga południowego kwiatu” Zhuangziego, czyli doskonała lektura na niespokojne czasy
„Życie nasze jest ograniczone, ale poznanie nie ma granic. Nieskończone gonić ograniczonym to bardzo wyczerpujące zadanie”. Tego karkołomnego zadania jednak podjął się Zhuangzi i spisał wyniki swoich przemyśleń w „Prawdziwej księdze południowego kwiatu”, która w 2009 r. ukazała się w nowym tłumaczeniu autorstwa Marcina Jacoby’ego.
Zhuangzi to drugi, zaraz po Laozim, przedstawiciel daoizmu, ale jego dzieła nie należy traktować wyłącznie jako księgi programowej tego nurtu filozofii chińskiej. Rzecz jasna, pełno w niej myśli i koncepcji daoistycznych, ale to przede wszystkim książka o naturze ludzkiej i przewodnik po meandrach losu człowieczego. Filozofia Zhuangziego jest połączeniem realizmu wobec świata z relatywizmem w stosunku do naszych schematów pojęciowych i sceptycyzmem co do możliwości zdobycia prawdziwej wiedzy. Zhuangzi wątpi we wszystko. Nawet w siebie i swoje człowieczeństwo. Najpopularniejszym fragmentem jego dzieła jest opowiastka o jego śnie, w którym brodaty filozof jest motylem i beztrosko fruwa nad kwietną łąką. Gdy się budzi, stawia zaskakujące pytanie: czy to Zhuangzi śni, że jest motylem, czy to motyl właśnie śni, że jest Zhuangzim? „Prawdziwa księga południowego kwiatu” jest pełna tego typu zaskakujących anegdot i opowiastek wybijających nas ze schematycznego, odruchowego interpretowania rzeczywistości i skłaniających do rozważania paradoksalnych pytań.
Przy lekturze Zhuangziego będziemy przecierać oczy ze zdumienia, zaskoczeni trafnością i aktualnością jego obserwacji dotyczących czy to natury ludzkiej, czy to społeczeństwa. Rady dawane starożytnym Chińczykom mogą znaleźć zastosowanie i w naszym XXI w., choć na pierwszy rzut oka mogą wydawać się po prostu bezsensowne, jeśli nie głupie. Co dobrego jest bowiem w byciu bezużytecznym? Zrozumiemy, gdy przeczytamy anegdotę o stuletnim drzewie, krzywym i pełnym sęków, którego nie ścięto właśnie z powodu jego bezużyteczności. Dlaczego należy traktować śmierć i choroby z obojętnością? Zdaniem Zhuangziego to po prostu dwie fazy przemiany rzeczy i „skąd wiadomo, że zmarli nie żałują, że kiedykolwiek pragnęli życia?”. Jeśli nie będziemy pamiętać, że liczy się nie ciało, a duch, to nigdy nie będziemy zadowoleni ze swojej egzystencji. Filozofię Zhuangziego można porównać do stoicyzmu, zaleca ona bowiem, aby w przypadku gdy nie można zmienić zastanej rzeczywistości, zmienić sposób jej postrzegania. Zaleca minimalizm, ograniczenie pragnień i samoograniczanie jako sposoby na osiągnięcie wewnętrznego spokoju i harmonii. „Bądź pusty – to wszystko. Człowiek Doskonały używa swojego umysłu jak lustra – za niczym nie goni, nie wita niczego, odpowiada, ale nie zachowuje. Dlatego potrafi pokonywać rzeczy, a sam nie doznaje szkody”.
Zhuangzi żył w czasach wielkiego zamętu i rozbicia. Okres Królestw Walczących to epoka niezwykle burzliwa w dziejach Chin. Walki pomiędzy licznymi państewkami, wieczne wojny, bezprawie, zmiany sojuszów, zdrady dosięgały każdego. W oczach daoistów był to dowód na to, że świat zboczył z właściwej drogi. Dlatego Zhuangzi gorzko skomentował otaczającą go rzeczywistość słowami i dziś złowrogo aktualnymi: „Kiedy świat posiada Drogę, mędrzec rozkwita; kiedy świat jest bez Drogi, mędrzec wegetuje. W czasach takich jak obecne możemy mówić o szczęściu, jeśli uda nam się uniknąć kary”.
Katarzyna Sarek
Książka:
Zhuangzi, „Prawdziwa księga południowego kwiatu”, przeł. Marcin Jacoby, wyd. Iskry, Warszawa 2009.
Patronem artykułu jest NETIA, wspierająca inicjatywy społeczne w dziedzinie literatury polskiej.