„Realizm” – ten termin odmieniany jest dziś przez wszystkie przypadki przez zwolenników polityki polskiego rządu. Nawiasem mówiąc, to chyba najbardziej nadużywane pojęcie w rozmowach o polityce zagranicznej, bo ze świecą można dziś szukać dyplomaty, który powiedziałby, że realistą nie jest. Przyjmijmy je jednak za punkt wyjścia i uznajmy, że to na obiektywnej ocenie sytuacji, a nie idealistycznych sentymentach – jak rzekomo kiedyś bywało – mają się obecnie opierać nasze kontakty z zagranicznymi partnerami.
Realna ocena sytuacji podpowiada jednak, że Polska nie ma dziś mocnej pozycji negocjacyjnej i trzeba się bardzo starać, by tego nie zauważyć. Zmiany polityczne w Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii, rosnące przyzwolenie na ekspansywną politykę Rosji, wzrost poparcia dla radykalnej prawicy w krajach Europy kontynentalnej, czemu towarzyszy coraz mocniejsze przekonanie o konieczności obrony „narodowego interesu” – wszystkie te czynniki mogą rozsadzić Unię Europejską, co będzie miało dla nas katastrofalne konsekwencje. Czy Polski rząd zdaje sobie z tego sprawę?
„To nie przypływ nagłej sympatii; Kaczyński znalazł się w sytuacji przymusowej: Polsce brak jest sojuszników” – pisał przed wizytą kanclerz Angeli Merkel w Warszawie korespondent „Süddeutsche Zeitung”, Florian Hassel. Trudno nie zgodzić się z przedstawioną w artykule diagnozą. Eurosceptyczny rząd PiS-u chciał swoją politykę europejską oprzeć na bliższej współpracy z Wielką Brytanią, dociążając tym samym grupę krajów przeciwnych zacieśnianiu integracji. Po Brexicie, który rząd w Londynie ma formalnie uruchomić już w marcu, te założenia trzeba było wyrzucić na śmietnik. Nie udało się także stworzyć mocnej przeciwwagi dla dotychczasowego europejskiego centrum w ramach koalicji państw Wyszehradu, co zauważają także komentatorzy, których trudno posądzić o wrogość wobec PiS-u. „Nie wiem, jak uważając się za realistę, można wierzyć, że Europa Środkowa pomimo dzielących ją oczywistych, twardych interesów zintegruje się jako przeciwwaga dla reszty Unii”, pisał na łamach „Rzeczpospolitej” były doradca prezydenta Lecha Kaczyńskiego, Marek A. Cichocki.
Pozostaje sojusz ze Stanami Zjednoczonymi, który jest bez wątpienia ważny, ale wobec nieprzewidywalności nowej amerykańskiej administracji nie sposób oprzeć się wyłącznie na nim. Ledwie dwa tygodnie po objęciu urzędu przez Donalda Trumpa wiemy, że dziś wystarczy jeden telefon lub tweet, by bezpieczeństwo państwa zostało poważnie nadwyrężone.
Polska musi więc nastawić się na ścisłą współpracę z Unią Europejską, która w najbliższym czasie może się jednak znacząco zmienić. Scenariusz pesymistyczny mówi, że Warszawa na tym straci, ponieważ coraz większe poparcie zyskują pomysły budowy tzw. unii karolińskiej, skupionej wokół państw założycielskich Unii i pomijającej pozostałe kraje. Wizja bardziej optymistyczna przewiduje zbliżenie Polski i Niemiec, nie tylko ze względu na niechęć Trumpa do Angeli Merkel, lecz także na niepewną sytuację polityczną we Francji i Włoszech oraz potencjalne ocieplenie stosunków amerykańsko-rosyjskich.
Politycy PiS-u zdają się obstawiać ten drugi scenariusz. Podczas niedawnej debaty „Kultury Liberalnej” o przyszłości UE, europoseł PiS-u Ryszard Czarnecki twierdził, że spośród sześciu państw unijnych o największych gospodarkach – Francji, Wielkiej Brytanii, Hiszpanii, Włoch, Niemiec i Polski – tylko w tych dwóch ostatnich sytuacja polityczna pozostaje stabilna. Wniosek? Oba kraje są niejako skazane na współpracę. W podobnym duchu wypowiadał się też poseł PiS-u i Przewodniczący Grupy Polsko-Niemieckiej Sejmu RP, Przemysław Szynkowski vel Sęk: „Naszym zadaniem jest sprzyjanie opcji, która zakłada ściślejszą kooperację Polski i Niemiec. Nie możemy dopuścić do tego, żeby w Unii Europejskiej zawiązało się nowe centrum, z którego będziemy wyłączeni”.
Problem polega na tym, że postulaty polityków partii rządzącej zmierzają w przeciwnym kierunku. „Wzmocnienie parlamentów narodowych” kosztem instytucji unijnych oraz „większa elastyczność”, która ma polegać na możliwości stopniowania swojego zaangażowania we Wspólnotę – to propozycje, które de facto doprowadzą do powstania „Unii dwóch prędkości”, przeciwko czemu ten sam polski rząd gwałtownie protestuje! Zwięźle i klarownie ujął to Piotr Buras, dyrektor warszawskiego biura think tanku European Council on Foreign Relations:
„[W]spółpraca między częścią krajów w danej dziedzinie generować będzie między nimi zwiększone poczucie bliskości i solidarności, co nieuchronnie odbije się negatywnie na krajach pozostających poza tą grupą. […] Europa à la carte, w której każdy kraj na własną rękę określa głębokość integracji w różnych obszarach, w ostatecznym rozrachunku wcale nie musi prowadzić do wielocentrycznej unii lub jej stopniowej dezintegracji. Przeciwnie, zakładając, że spore grono państw (na czele z Niemcami) uczestniczyć będzie we wszystkich, bądź w większości głównych przedsięwzięć integracyjnych, może okazać się, że skutkiem tego procesu będzie model z faktycznym twardym jądrem integracji oraz peryferiami pozbawionymi większego wpływu na kierunek i politykę UE”.
W tym kontekście trudno doprawdy zrozumieć zadowolenie, z jakim polskie władze przyjęły słowa Angeli Merkel wypowiedziane podczas wizyty w Warszawie. Pytana o stosunek do pomysłu „Unii dwóch prędkości” kanclerz odpowiedziała: „Każde państwo członkowskie powinno mieć możliwość podejmowania współpracy na nowym polu […], ale nie może być tak, że są jakieś ekskluzywne kluby, do których inni nie mogą się dołączyć”. A gdy któreś z państw nie chce uczestniczyć w jakimś wymiarze współpracy, „taka możliwość też powinna być”.
Znakomicie, ale cóż z tego, skoro skutkiem tej „dobrowolnej” integracji będzie powstanie nowej, ściślejszej Unii, nawet jeśli nie będzie miała oddzielnej nazwy czy – przynajmniej przez pewien czas – oddzielnych instytucji. Owszem, Merkel zaznacza, że każde państwo będzie mogło następnie dołączyć do takiej grupy, ale to nie znaczy, że koszty dołączenia będą zerowe, a sam proces kooptacji – automatyczny. Jeśli więc polski rząd naprawdę chce uniknąć marginalizacji w Europie, powinien czym prędzej porzucić pomysły na elastyczną integrację.
W tym miejscu nasi realiści mogliby jednak odpowiedzieć, że przecież tego właśnie domagają się ludzie – poluzowania związków z UE. Sądzę, że to duże uproszczenie, bo powody niezadowolenia z Unii są różne w różnych częściach Europy. A związku z tym niewykluczone, że wielu Europejczyków chce nie tyle słabiej zintegrowanej Unii, co na przykład Unii mniejszej, ograniczonej do kilku państw. Przyjmijmy jednak, że rząd ma rację i ludzie – także w Polsce – chcą zmniejszenia kompetencji Brukseli na rzecz parlamentów narodowych.
Jak jednak w tej sytuacji politycy PiS-u uzasadnią wolę zacieśnienia współpracy wojskowej, stworzenia wspólnych europejskich sił zbrojnych, a nawet wspólnego arsenału jądrowego, o czym mówił niedawno Jarosław Kaczyński? Czy możliwe jest stworzenie wspólnej armii bez jednoczesnego skoordynowania m.in. polityki zagranicznej i – po części – także gospodarczej (produkcja, dystrybucja, serwisowanie sprzętu; budowa infrastruktury)? Kto obejmie dowództwo nad takimi siłami i jak będą podejmowane decyzje o ich użyciu? Czy nowa europejska armia będzie dodatkiem do armii narodowych, czy też je zastąpi? W tym pierwszym wypadku takie wojsko będzie siłą rzeczy słabe, a przez to bezużyteczne. W tym drugim – zrezygnujemy z narodowej armii, będącej przecież jednym z wyznaczników suwerenności, której tak chce bronić PiS. Kwadratura koła.
W polityce zagranicznej polski rząd miota się pod presją sprzecznych celów, zaś kłopoty próbuje maskować, strzelając raz po raz do wybieranych naprędce przeciwników – wrogich mediów, Brukseli, Donalda Tuska, „lewaków”. I jeszcze chce, żeby go wszyscy kochali.