Łukasz Pawłowski: Jak opisać dokonywane przez Prawo i Sprawiedliwość zmiany w prawie?
Ewa Łętowska: Jedną z cech charakterystycznych procesu, w którym tkwimy od ponad roku, czyli wygaszania państwa prawa, jest rezygnacja ze społeczeństwa otwartego, a co za tym idzie podstawy, na której jest ufundowana konstytucja. Konstytucja bardzo często używa terminów „jednostka”, „każdy”, „nikt”. To bardzo charakterystyczne odwołanie do społeczeństwa otwartego, które nie różnicuje, jaki status ma człowiek – czy jest obywatelem, czy nie.
Społeczeństwo otwarte jest z definicji inkluzywne. Specjalnie wybiera się duży wspólny mianownik, aby się „różni” pomieścili. Konstytucja z jej wolnościami i prawami ma być dla tych wszystkich ludzi. A cała idea obecnego establishmentu, czyli partii rządzącej, polega na tym, żeby dzielić. Chodzi o stworzenie mniejszej grupy, bardziej zwartej, etnicznie jednorodnej. Kiedy odrzucimy „zgniłe jabłka”, otrzymamy lepszy rdzeń. A co z resztą? Ma się podporządkować większości. Nie dla odrzuconych i wykluczonych to, co dla prawdziwych Polaków.
To jedna z zasadniczych cech partii populistycznych takich jak PiS – przeciwstawianie „prawdziwego” ludu, zepsutym „elitom” i „agentom” obcych wpływów. A o tym, kto należy do której grupy, decydują oczywiście przywódcy partii. Czy ta retoryka ma już konkretne konsekwencje?
Oczywiście. Jeśli w konstytucji zapisano system prawa, który ma włączać, to z tego wynikają określone wytyczne, jak ten system konstruować i na przykład gwarantować prawa mniejszości. Obecna władza odchodzi od tej filozofii.
Weźmy choćby stosunek do obcokrajowców. Dziś zamyka się ośrodki pomocy dla cudzoziemców. Wstrzymuje się też dofinansowanie dla organizacji pozarządowych świadczących usługi na rzecz niektórych potrzebujących. Tak postąpiono m.in. w przypadku organizacji broniących praw kobiet – ofiar przemocy domowej.
Chodzi jednak nie tylko o konkretne przepisy, ale i o zaplecze dla tego systemu. Strategia polega na odcinaniu grup, z którymi władzy jest w jakiś sposób nie po drodze. To fundamentalna zmiana podejścia do prawa – zmiana azymutu.
Cała idea obecnego establishmentu, czyli partii rządzącej, polega na tym, żeby dzielić. Chodzi o stworzenie mniejszej grupy, bardziej zwartej, etnicznie jednorodnej. Kiedy odrzucimy „zgniłe jabłka”, otrzymamy lepszy rdzeń. A co z resztą? Ma się podporządkować. | Ewa Łętowska
Kolejne reformy wprowadzane są jednak pod hasłami otwarcia i zbliżenia z obywatelem. Nie inaczej jest z planowaną obecnie reformą Krajowej Rady Sądownictwa. Wyjdźmy od podstaw. Obecnie sędzią w Polsce może zostać prawnik, który spełnia szereg warunków – m.in. ma co najmniej 29 lat, jest absolwentem prawa, ukończył aplikację sędziowską w Krajowej Szkole Sądownictwa i Prokuratury oraz otrzyma rekomendację KRS-u. Ostatecznie na urząd zostaje mianowany przez prezydenta. Na jakiej podstawie KRS dokonuje tego wyboru? Główny zarzut PiS-u wobec obecnego systemu mówi, że te wybory ograniczone były do jakiejś „kliki”.
Zarzut braku demokratyzmu po stronie sądów jest stawiany od wieków. Sędziowie są na to skazani.
Dlaczego?
Według słynnej anegdoty pewnego dnia Stańczyk obwiązał sobie twarz szmatami i – udając, że bolą go zęby – wyszedł na krakowski rynek. Wszyscy chcieli go wyleczyć i wszyscy doradzali mu coś innego. Tymczasem medycyna jest wiedzą i tak samo jest z prawem, a raczej z tym, jak je czytać ze zrozumieniem. Ludziom może się wydawać, że to proste. Już Lenin mówił przecież, że nawet kucharka potrafi rządzić państwem. Zgodnie z takim sposobem myślenia, każdy może zostać sędzią. I faktycznie, istnieją systemy, które wykorzystują w postępowaniu sądowym ławę przysięgłych złożoną ze zwykłych ludzi. Ale warto pamiętać, o czym taka ława orzeka.
O winie lub niewinności.
A całą resztę prowadzą sędzia i wyspecjalizowani prawnicy. Przedstawiciela ludu wzywa się więc jedynie do pewnego fragmentu rozprawy. Demokratyzacja nie może polegać na tym, że osobę niemającą pojęcia o systemie prawnym zatrudnimy do sądzenia wszystkich spraw. Prawo jest wiedzą, nie zawsze zgodną ze „zdroworozsądkowym” poczuciem sprawiedliwości.
Niedawno w kinach pokazywano znakomity film „Kłamstwo” opowiadający o procesie, który David Irving, słynny negacjonista, wytoczył amerykańskiej historyczce żydowskiego pochodzenia, Deborah Lipstadt. Oskarżył ją o zniesławienie, ponieważ twierdziła, że jego negacja Holokaustu i komór gazowych opiera się na kłamstwie. Proces toczył się w Anglii, a Amerykanka nie mogła zrozumieć, co się dzieje na sali sądowej. Reprezentujący ją prawnicy za wszelką cenę dążyli do tego, żeby nie dopuścić do zeznawania prawdziwych świadków Holokaustu, którzy przeżyli wojnę.
Dlaczego?
Bo rozemocjonowani mówiliby o strasznych rzeczach, które przeżyli, i na pewno wszystko by poplątali – odległości, dni, terminy, ludzi – a w rezultacie doprowadzili do upadku całej sprawy. Dochodzenie do sprawiedliwego wyroku jest ciut inne w sądzie – na skutek różnych reguł – niż mogłoby się wydawać szaremu człowiekowi. Ten film bardzo dobrze pokazuje rozdarcie sądu pomiędzy koniecznością zachowania reguł przeprowadzenia postępowania dowodowego a dylematem moralnym niejednokrotnie temu towarzyszącym. Może nam się to podobać lub nie – ale kiedy chce się sądzić, trzeba umieć to robić.
Nie chcę przez to powiedzieć, że nasze sądy są dobre. Ale nie jest tak, jak mówi populistyczna propaganda, że można na miejscu sędziego usadzić kogokolwiek, a on doskonale wywiąże się z obowiązku.
PiS nie chce jednak losować sędziów spośród zwykłych ludzi. Twierdzi, że w ramach samej korporacji sędziowskiej wybory na sędziów były nieuczciwe.
I jak chcą zmienić ten stan rzeczy? Kandydatów na sędziów ma proponować KRS, ale o tym, kto z sędziów będzie w tym KRS-ie, decydować ma w praktyce marszałek sejmu. Cała nowa struktura KRS-u ma zapewnić decydujący wpływ na kadry sądownictwa establishmentowi partyjnemu.
Politycy PiS-u odwołują się do specyficznie pojmowanej demokracji. Twierdzą: poseł ma społeczny mandat – został wybrany.
I dlatego wskaże lepszych sędziów? Posłowie nie wybiorą sędziów ze względu na ich wiedzę, ale tak, jak chcieli wybierać sędziów Trybunału Konstytucyjnego – głosując na „swoich”.
Poza tym przypomnijmy, że do KRS-u nadal wybierani będą sędziowie, a więc przedstawiciele, jak to pan powiedział, „niedemokratycznej kasty”. Czy uważa pan, że w naszych warunkach oddanie takiej władzy politykom to dobre rozwiązanie, a marszałek Kuchciński dokona lepszego wyboru niż zgromadzenia sędziów? W tym drugim wypadku wyboru dokonuje grupa – to chyba bardziej demokratyczne niż wybór dokonany przez jednego marszałka. I to jeszcze w sytuacji, gdy marszałek należy do ugrupowania całkowicie dominującego w Sejmie i Senacie.
A na tym nie koniec. Zgodnie z planami rządu KRS ma zostać rozbity na dwie izby, z których jedna zdominowana zostanie przez żywioł polityczny – zasiadać w niej będzie m.in. minister sprawiedliwości, czterech posłów i dwóch senatorów. W skład drugiej wejdzie 15 sędziów wskazanych przez polityków. Obecnie podziału na izby nie ma, a po reformie do podjęcia jakiejkolwiek decyzji będzie potrzebna zgoda obu izb, które będą się wzajemnie szachować. Czy to demokratyczne rozwiązanie?
Taki jest argument rządu.
Jeśli pan chce, mogę odpowiadać na te populistyczne argumenty. Ale moim zdaniem to nie ma sensu, bo wówczas przyjmujemy narrację, którą próbują nam narzucić polityczni manipulatorzy.
Jeżeli zarzuca się brak demokratyzmu sądom jako takim, bo nie są wybrane w wyborach powszechnych, to ja się zgadzam. Taka sądów uroda. Dlaczego więc chcemy z tą cechą walczyć? Znacznie mądrzej byłoby postarać się, żeby te sądy były lepsze in merito. Ale system wyborów, jaki proponuje rząd, nie pomoże. W sądownictwie problemami są przede wszystkim umiejętność, wrażliwość i odwaga i tu trzeba skupiać wysiłki naprawcze.
Na stronie Ministerstwa Sprawiedliwości znajdziemy całą listę krajów, w których sędziowie selekcjonowani są przez polityków – Austria, Niemcy, Dania.
To prawda, ale te kraje do tego systemu wyborów dochodziły przez dekady. U nas system dopiero się stabilizuje. A kiedy doszliśmy do pewnego modelu wyboru, nagle się cofamy pod pozorem demokratyzacji. Jak my byśmy mieli takich polityków i takie standardy życia politycznego jak w tych trzech wymienionych przez pana krajach – to też bym tak gorliwie nie oponowała.
Rząd jednak twierdzi…
Proszę pana, dla mnie to, że rząd coś mówi, nie jest żadnym argumentem. Ta retoryka jest właśnie po to, żeby pan w nią wszedł. Hasło demokratyzacji sądów jest hasłem chwytliwym, a jednocześnie nieprawdziwym. Żadne sądy nigdy nie są demokratyczne. Bo nie mogą być i nie mają być. One mają być mądre i sprawiedliwe. Mowa o demokratyzmie jest skierowaniem dyskusji na fałszywe tory. To łatka, którą wrzuca się, żeby przesłonić rzeczywiste cele tej reformy. Ot, taka pedagogika wstydu stosowanego.
Czyli?
Specjalnością Demiurga (tego Demiurga!) jest zarządzanie przez konflikt. Tak jest też w tym wypadku. Prowadzi się kampanię podważającą autorytet sędziów – przytacza sprawy, często sprzed lat, w których wydano kontrowersyjne wyroki, oskarża pojedynczych sędziów o większe i mniejsze przestępstwa. Na to z kolei nakłada się popularna w Polsce – zarówno w innych niż sędziowskie środowiskach, jak i w sędziowskich występująca – postawa, by za wszelką cenę kryć swoich i nie mówić nic złego, nawet wówczas, gdy środowisko zasługuje na krytykę. Kiedy do tego złego obyczaju dopasujemy całą strategię PR-owską, powstaje populistycznie wyhodowany konflikt na linii sądy-publiczność.
A sąd nie może działać dobrze, jeśli nie ma szacunku sam do siebie i nie umie wzbudzić szacunku. Dobrym przykładem jest Trybunał Konstytucyjny. Nie pomoże mu już teraz nic, bo odarto go z godności poprzez uwikłanie w karczemną wymianę ciosów pod cudzym sztandarem. To samo może dotyczyć sądów.
Nie bez powodu jedną z pierwszych decyzji po wyborach parlamentarnych było przechwycenie mediów publicznych. To kanał informacyjny, który ma kształtować światopogląd milionów Polaków. Dziś w stacjach publicznych serwuje się ludziom historie mające podważać zaufanie do sądów, na przykład opowieści o dzieciach rzekomo odbieranych rodzicom z powodu biedy. Ani jednego takiego wypadku nie było wśród tych przytaczanych. Sprawdzone.
Poruszające historie…
Ale nieprawdziwe. Takie decyzje podejmuje się nie ze względu na biedę jako taką, ale dysfunkcjonalność rodziny.
Sąd nie może działać dobrze, jeśli nie ma szacunku sam do siebie i nie umie wzbudzić szacunku. Dobrym przykładem jest Trybunał Konstytucyjny. Nie pomoże mu już nic, bo odarto go z godności poprzez uwikłanie w karczemną wymianę ciosów. | Ewa Łętowska
Do czego ostatecznie ma prowadzić konflikt z sądami?
Jeśli zgodnie z konstytucją sądy stanowią jedną z trzech – obok władzy ustawodawczej i wykonawczej – gałęzi władzy, to z natury rzeczy mają władztwo nad prawem. Jako że przepisy prawa nie mogą dokładnie przystawać do każdej sytuacji, sędzia musi wyważyć racje, znaleźć normę, zastanowić się, czy dane rozwiązanie pasuje do danej sytuacji itd. To władza wypływająca stąd, że sędzia interpretuje prawo. I tak być musi, bo nie da się stworzyć systemu prawnego, który obędzie się bez interpretacji.
Kiedy jednak na scenę wkracza Demiurg i oświadcza, że to jego wola ma kształtować państwo, musi ograniczać władzę innych podmiotów, w tym sądów.
I co się dzieje?
Sądy, które też złożone są z Polaków z krwi i kości, otorbiają się. Stado się zbija, kurczy i stara albo być niewidoczne, albo nie zawadzać. Pojawiają się postawy, które wśród sędziów nigdy nie powinny się wytworzyć – oportunistyczne i unikowe.
Profesor Małgorzata Gersdorf, prezes Sądu Najwyższego, wezwała do oporu. „O każdy cal sprawiedliwości należy teraz walczyć i obowiązek ten spoczywa na sędziach. Nie ma walki bez ofiar”, mówiła na jednym ze zjazdów sędziowskich.
Pani prezes jest profesorem prawa i prezesem SN właśnie. Ja nie wzywam do przyjmowania takich postaw, dlatego że w wieku 77 lat i po 55 latach pracy byłoby mi bardzo łatwo formułować tego rodzaju apele. Mogę sobie na to pozwolić. Ale sędzia na prowincji, z żoną, dzieckiem, kredytami i małomiasteczkowym środowiskiem, będzie się liczył z otoczeniem.
Nie twierdzę, że reforma KRS-u będzie miała od razu tak negatywne skutki. Ale podejście tej władzy do sądów – której propozycja zmian w KRS-ie jest jednym z przejawów – już tak.
To nie jedyna zmiana. Inna zakłada wprowadzenie instytucji asesorów.
Asesor to „sędzia na próbę”, który jest mianowany na cztery lata, a potem o jego losie przesądza minister sprawiedliwości.
W jakim sensie przesądza?
Decyduje o tym, czy asesor dostanie nominację sędziowską.
Decyduje osobiście?
Tak. Krajowa Rada Sądownictwa będzie mogła przeciwko takiej decyzji zaprotestować, ale już po fakcie i jedynie przy zgodzie obu izb.
Kiedy minister typuje asesora na urząd sędziego, prezydent musi taką osobę mianować. Czyli potwierdzić decyzję ministra.
Pana zdaniem nie potwierdzi?
A może tego nie zrobić?
Proszę pytać w Pałacu Prezydenckim. Jak do tej pory prezydent podpisuje nawet te dokumenty, których podpisywać nie powinien. Dlaczego więc, w wypadku kiedy może nie podpisać, miałby się zdobyć na taki gest?
W tej zmianie chodzi o wyrzucenie starych „elit” i promowanie własnych. To nowa wersja „szkoły janczarów”, czyli instytucji funkcjonującej na dworach sułtańskich, do której trafiali młodzi ludzie z całego imperium. Sułtan żywił ich, wychowywał i dzięki temu miał do dyspozycji najwierniejszych żołnierzy. Nie twierdzę, że PiS chce literalnie stworzyć sobie hufce wiernych żołdaków. Korzysta jednak z takiego modelu. W tym samym celu przeprowadza się reformę oświaty i samorządową.
Czy taka strategia może być skuteczna? Przecież te zmiany w różnych obszarach życia będą dotyczyły milionów ludzi. Czy każdy, kto dzięki PiS-owi zyska, stanie się wiernym żołnierzem Jarosława Kaczyńskiego?
Czy pan sądzi, że Polacy są odważni, czy mają odwagę cywilną? Ja uważam, że nie. A co więcej, ludzie tęsknią do zewnętrznych pozorów statusu. Te wszystkie limuzyny, koguty, te wszystkie, pożal się Boże, śmieszne atrybuty władzy to wyraz nieuleżałej potrzeby ważności. Ten sentyment widoczny jest nie tylko wśród polityków. Widać go też wśród profesorów, sędziów, samorządowców szukających odpowiedzi na odwieczne pytanie: jak zostać ważnym i się nie urobić. To uczucie biegnie od góry do dołu. Przepaja nas obywatelska tandeta.
Czy Polacy są odważni w sensie odwagi cywilnej? Ja uważam, że nie. A co więcej, ludzie tęsknią do zewnętrznych pozorów statusu. W Polsce każdy jest «z chłopa król», zwłaszcza jeśli ma jakąkolwiek władzę. | Ewa Łętowska
Jaki będzie długofalowy skutek reform sądownictwa dla funkcjonowania państwa?
Zgubny.
Kiedy już dokona się wymiana kadr, społeczne zaufanie do sądów nagle nie wróci.
Wręcz przeciwnie. Przekaz aparatu propagandowego wykorzystany w walce z systemem sądownictwa – m.in. z Trybunałem Konstytucyjnym – zostanie w ludziach. Gwałt się gwałtem odciska. Z tego powodu słuszny raban podnoszą niektórzy konserwatyści.
Niektórzy. Inni uważają, że w tych rewolucyjnych czasach na konserwatyzm nie ma już miejsca. Marek Cichocki w rozmowie z „Kulturą Liberalną” mówił: „Znaleźliśmy się w sytuacji, w której dalsze mówienie o tym, że musimy pielęgnować nasze instytucje, podlewać je i przycinać, za czym w normalnych warunkach opowiadałby się typowy konserwatysta, nie jest już możliwe”.
Proszę pana, mój PESEL zaczyna się od liczby „40”. Patrzę ja więc sobie na to wszystko z zainteresowaniem i mówię: „Ciekawe czasy”. Ale gdyby mój PESEL zaczynał się na „70” albo „80”, to uważałabym, że mam powody bać się o siebie i swoje dzieci.
W jakim sensie?
Postępującej demoralizacji.
Kiedy stygmatyzuje się tak wielkie grupy społeczne, bo przecież nie tylko o sądy chodzi, ale także o część samorządowców, policjantów…
… wojskowych…
… działaczy NGO-sów, biznesmenów. Kiedy ich wszystkich wyklucza się i oskarża, tworzy się wielką armię ludzi sfrustrowanych i potencjalnie bardzo wrogich.
I dlatego się boję. Państwo, które składa się z aparatu, czyli establishmentu, a naprzeciw siebie ma wrogie lub niechętne masy, jest państwem, w którym nie tylko źle się żyje, bo jest nieprzyjemnie i atmosfera jest niedobra. Jest także państwem niebezpiecznym.
Aparat jest bowiem konfrontowany z coraz większą połowicznością swoich wysiłków – tak wiele robią, a cele wciąż się oddalają. Winą za brak sukcesów obarcza się „przekraczających wszystkie granice” protestujących. W tej sytuacji należy ich w jakiś sposób zdyscyplinować. Zaczyna się nakręcać spiralę punitywności prawa. I to się już dzieje. Postępowanie sądowe zrobiono człowiekowi, który demonstrował pod sejmem i kartkę z napisem krytykującym partię rządzącą podsuwał pod obiektyw kamery telewizyjnej. Oskarżono go o utrudnianie pracy dziennikarzowi tej stacji, kiedy w rzeczywistości było odwrotnie – on tę pracę umożliwiał. To już nie jest wygaszanie państwa prawa, ale wygaszanie demokracji.
A dodatkowa perwersja polega na tym, że robi się to w imię „wolności mediów”, czyli jednego z filarów liberalnej demokracji.
Oczywiście, to jest perwersja. Jest rzeczą zupełnie jasną, że wolności pomiędzy sobą kolidują. I tam się kończy czyjaś wolność, gdzie się zaczyna niewola drugiego. W przypadku tego człowieka na demonstracji nie ma żadnej wątpliwości, że on nie uszczuplił wolności mediów.
Dokąd prowadzą te wszystkie działania, jeśli okażą się skuteczne?
Do autorytaryzmu.
Władzę jednak zdobywa się po coś…
Proszę mnie o to nie pytać. Dzisiaj się pan nie urodził. Władzę bierze się, bo władza jest słodka.
Nie odmawiam temu rządowi wrażliwości społecznej, a nawet trafności diagnoz. Odmawiam jednak stanowczo aprobaty dla metody terapii. W przypadku reformy sądów nieprawdą jest, jakoby podział władz oznaczał sędziokrację, i nieprawdą jest, jakoby sędziowie tworzyli zamkniętą kastę. A jeśli już sądzimy, że mają do tego tendencję, na pewno nie wyleczy ich zestaw środków, jaki chce im zaaplikować rząd. Proponowane zmiany nie doprowadzą ani do „zdemokratyzowania”, ani – co ważniejsze – poprawy jakości działania sądów. Ale tym nie zajmuje się absolutnie nikt.
Nie odmawiam temu rządowi wrażliwości społecznej, a nawet trafności diagnoz. Odmawiam jednak stanowczo aprobaty dla metody terapii. | Ewa Łętowska
Co jest najważniejszym problemem polskich sądów?
Złe wykształcenie. Sędziowie są za mało sprawni zawodowo, żeby móc w umiejętny sposób z materiału normatywnego, który mają, wyłuskać rozwiązanie zgodne z prawem i sprawiedliwe. Równie ważne jest to, żeby umieli je narodowi wytłumaczyć. Kryzys w sądach jest kryzysem komunikacji!
Problem bierze się stąd, że sądy są „niezaopiekowane”. Nie ma nikogo w systemie prawnym, kto by zajmował się sądami jako strukturą. Na pewno nie jest to minister sprawiedliwości, który dziś jest bardziej prokuratorem generalnym oraz działaczem partyjnym dążącym do umocnienia swojego politycznego znaczenia. Na pewno opiekunem sądów nie jest Sąd Najwyższy, bo chyba nie do końca zdaje sobie sprawę, że taką rolę mógłby odgrywać. A więc kto?
Prezydent?
Nie wiem, czy on czuje się opiekunem czegokolwiek.
Zaoferował, że odegra rolę mediatora w sporze o KRS, i zaprosił do siebie przedstawicieli środowiska sędziowskiego.
Tak… No więc nie ma nikogo. Sądy, tak jak i całą Polskę, przepełnia Bezmierne Poczucie Doznanej Krzywdy, które nie ma się gdzie ulać. To oczywiście sentyment dość infantylny, dlatego że sędziowie powinni znaleźć w sobie samych dość siły, satysfakcji oraz umiejętności wyłożenia swoich argumentów, żeby poczuć się pewnie. Ale tego nie potrafią.
Wracamy do kryzysu komunikacji. Sądy nie potrafią rozmawiać z obywatelem.
I nie czują takiej potrzeby. Sędzia orzeka pod orłem, w todze i w imieniu Rzeczpospolitej. Te wszystkie elementy decorum są potrzebne, ale niewystarczające. Wielu sędziom wydaje się, że kiedy w takim anturażu odczytają wyrok, to sam autorytet Rzeczpospolitej obroni ich racje. Nieprawda. Ci, którzy wyroku słuchają, muszą jeszcze widzieć w przekazie sądu staranność oraz uważność względem ich problemów i spraw. Niech mnie pan nie pyta, na czym to polega. Ja wiem, jak się to robi, ale nie potrafię tego wytłumaczyć. To musi bić z człowieka, to musi być widoczne, że on chce wytłumaczyć. A tego nie ma. Być może jest to feler kształcenia sędziów.
W Polsce każdy jest „z chłopa król”, zwłaszcza jeśli ma jakąkolwiek władzę. Sędzia też ma władzę. Do znudzenia powtarza się, że to powinna być służba, że – przy zachowaniu godności urzędu – sędzia powinien się kierować empatią. Mówi się o tym, ale jakoś skutków nie widać.
Taki zarzut można stawiać wielu innym grupom zawodowym – lekarzom, wykładowcom akademickim, przedsiębiorcom.
Zgoda. Mówiliśmy o demokratyzmie. W moim przekonaniu właśnie na tym on polega. Kiedy lekarz styka się z pacjentem, lepiej wie, co mu dolega. Ale musi chcieć mu to wytłumaczyć. Z prawnikiem jest podobnie.
Propozycja, aby wybór judykatywy przez demokratycznie wybranych polityków miał być dla demokratyzmu judykatywy zbawienny, jest naiwna i doktrynerska. Judykatywę należy uczyć – aby była bardziej fachowa i umiejętna – oraz wychowywać w odpowiedzialności i uważności – aby była obywatelsko zaangażowana. Żadnego z tych celów nie osiągnie się poprzez wprowadzenie wyboru sędziów spośród ludu czy nominacji fachowców przez polityków. To trochę tak jak z orkiestrą symfoniczną. Nie daj Bóg demokracją zastąpić tu brak umiejętności.
Czy ustawa, którą proponuje Minister Sprawiedliwości, jest zgodna z Konstytucją RP?
Czy pan ma na myśli szanse zaskarżenie tej ustawy hic et nunc do Trybunału Konstytucyjnego? To ma mały sens, bo teraz Trybunałowi Konstytucyjnemu przydzielono funkcję maszynki do legitymizacji. Jeżeli jestem niesprawiedliwa, albo się mylę, to ze szczerą radością za dwa lata (bo to tyle trzeba, aby można było zobaczyć) głośno ogłoszę moją pomyłkę. Ale może pan pyta, czy ta propozycja dotycząca zmiany statusu KRS-u jest niekonstytucyjna, wedle mojej oceny?
Tak: art. 187 ust. 4 Konstytucji RP mówi: „Ustrój, zakres działania i tryb pracy Krajowej Rady Sądownictwa oraz sposób wyboru jej członków określa ustawa”. Czy to znaczy, że w tym wypadku Ministerstwo Sprawiedliwości Konstytucji nie złamie?
Wedle mojej oceny to jest niekonstytucyjne. Bo ustawę trzeba ocenić ze standardem rzetelnej legislacji (art. 2 Konstytucji). I art. 187 ust. 1 mówiący o składzie KRS-u, że 15 sędziów ma być wybieranych do KRS-u z grona sędziowskiego, nie był obmyślany tak, aby wybór zastąpiło wskazanie przez jednego marszałka sejmu.
Ale wie pan, to też już było. Wiele lat temu w konstytucji stało, że sędziowie Sądu Najwyższego „pochodzą z wyboru”. W praktyce wybierała ich… Rada Państwa. Był wybór? Był. Jeżeli dojdziemy do standardów konstytucji z 1952 r., wtedy możemy i tę ustawę uznać za zgodną z konstytucją. Déja vu.
*Ikona wpisu: fot. Ajel [CC 0]. Źródło: Pixabay.