Ta historia ma już ponad dwadzieścia lat, ale rozrasta się jak huba, co roku obejmuje nowe osoby i staje się jeszcze bardziej niszcząca. Wszystko zaczęło się chyba od groźnej „Gazety Wyborczej” i jeszcze groźniejszego Leszka Balcerowicza, po czym przeszło w stronę układu postkomunistycznego, potem PO, a jeszcze później oderwanych od rzeczywistości europejskich elit. Piszę „chyba”, bo trudno ustalić tu dokładną genealogię, wszystko miesza się ze wszystkim, liberałowie z prawicą, liberałowie z lewicą, pseudoliberałowie, łże-liberałowie, neoliberałowie, nieważne, ważne, że źli.

Dlaczego źli, można zapytać? Sprawa jest jasna, źli, bo wynaradawiają Polaków, bo zmuszają kobiety do aborcji, bo niszczą rodzinę, a Polskę wyprzedają za bezcen. Grożą też Europie i państwom narodowym, bo wspierają Unię Europejską, a to oznacza przecież dyktat Niemiec, w najlepszym zaś razie powstanie drugiego Związku Sowieckiego (o wynaradawianiu młodzieży spożywającej śniadania w Berlinie, nie wspomnę). Ale tak naprawdę, liberalne elity są groźne, bo po prostu są to elity totalitarne. I nie jest to dawny, twardy, sowiecki czy nazistowski totalitaryzm, to totalitaryzm miękki, subtelny, wnikający do krwi w najmniej spodziewanym momencie. Tak naprawdę ten felieton też jest częścią tej złowieszczej ideologii.

Ale żarty na bok. W prawicowej publicystyce liberalizm jest jak cep, którym można okładać dowolnych przeciwników. Realne poglądy lub argumenty nie mają tu znaczenia. Lub mają znaczenie, jak by to powiedzieć, obrotowe, tzn. ich sens zmienia się w zależności od retorycznego półobrotu interlokutora. Np. Tomasz Terlikowski życzący uczestniczkom Czarnego Marszu włożenia munduru SS jest osobą krytycznie nastawioną do kobiet? Nie, on tylko atakuje feminizm. Feminizm ma coś wspólnego z kobietami? Nie, bo są kobiety i feministki. Feminizm jest liberalny? Oczywiście. Wniosek? To wina liberalnych elit. I tak w kółko.

Ale to nie tylko kwestia języka i odwracania kota ogonem. To także silna negatywna emocja wymierzona w konkretnych ludzi. Resentyment. Bić nie naszych. Ludzi, którzy mają prawdziwe imiona, nazwiska, pieniądze lub prestiż. A najgroźniejszy ten ostatni. Prestiż, rozpoznawalność, wysokie nakłady, nagrody. To ci ludzie są solą w oku tych, którym nie bardzo się udało. A nie udało się im z wielu powodów.

Część z nich ukarała transformacja, część padła ofiarą środowiskowych konfliktów, części brakło talentu lub pracowitości, jeszcze inni za późno się urodzili. Niedocenionych jest więc cały legion, a nowych stale przybywa. Od pisarzy, z Bronisławem Wildsteinem na czele, przez dziennikarzy, którym przewodzi niezłomny Cezary Gmyz, po niesłusznie wykluczonych krytyków literatury i sztuki. I tak dalej. Wiek i pozycja społeczna nie grają roli– resentyment dotyczy wszystkich. Kiedy zaś chwyta, to jak rzep psiego ogona – trzyma tak mocno, że każda próba zerwania kończy się bólem.

Można np. znów znaleźć się w niszy, znów stracić na znaczeniu, przestać pojawiać się w telewizji. To boli, a gdy napędza nas uraz, boli jeszcze bardziej. Z tych powodów dzisiejsza władza może być pewna cichego wsparcia tzw. twórców, zwłaszcza tych z młodszych pokoleń. Chęć zajęcia odpowiedniej pozycji w sferze publicznej jest zbyt silna, by pozwalać sobie na politykowanie. Lub puste gesty.

Co innego intelektualiści, jeśli ci stają się „fellowtravelerami”, to albo głęboko wierzą w partyjną i publicystyczną „ideologię”, nieco tylko przeze mnie wyżej wyśmianą (ona tak naprawdę wygląda!), albo napędza ich gigantyczny i głęboko ukrywany resentyment. Im głębiej zakorzeniony, tym trudniej go zresztą diagnozować. Staje się wtedy przezroczysty, ale w głębi niszczy do imentu. Jak huba drzewo.

Tylko, jakie z tego płyną wnioski? Co najmniej dwa. Po pierwsze, konik antyliberalny jest niewywrotny. Można zmienić Polskę w państwo wyznaniowe, dzieci uczyć, że żołnierze wyklęci bardziej są bohaterscy od powstańców warszawskich, styczniowych i listopadowych razem wziętych, można zbankrutować „Wyborczą”, wypędzić Bodnara, ale to nic nie da. Elity liberalne zawsze będą znienawidzonym hegemonem, choćby był to hegemon w getcie lub chlewiku.

Po drugie, nie o elity tu chodzi ani nie o liberalizm. Tego ostatniego w Polsce prawie nie było, elity też w różnym były i są stanie. Rzecz tyczy się rzeczy bardziej podstawowych. Emocji, które płyną z niepogodzenia, z niechęci do własnego miejsca, z kurczących się możliwości, upływającego czasu. To bunt słabych przeciw silnym, ale bunt, który tylko czasem może skończyć się sukcesem. A nawet jeśli w końcu ta sztuka się uda, zwykle niechęci nie wykorzenia. Wtedy zaczynamy od początku. Z tym kołem nic się nie da zrobić. Taka karma.