Wydawnictwo Znak, wznawiając przekłady wierszy Emily Dickinson dokonane przez Stanisława Barańczaka, skłania czytelnika do kilku spostrzeżeń. Już samo zestawienie postaci Autorki i Tłumacza jest dość niezwykłe, bo rzadko zdarza się, żeby twórca literatury ukrywał swoje ego tak bardzo, jak to robiła Dickinson, oraz żeby je eksponował tak bardzo, jak to robił Barańczak. Ciekawe, że wydawca powtórzył spis tytułów serii, w której pierwotnie ukazały się te tłumaczenia – była to autorska seria Barańczaka – włącznie z zapowiedziami kolejnych pozycji, które nigdy się nie ukazały i już nie ukażą. Przeoczenie czy chwyt dla podkreślenia jego trwającej obecności?
O sztuce translatorskiej Barańczaka napisano wiele i nie ma potrzeby włączać się w tę dyskusję. Jego przekłady bywają parafrazami znacznie częściej, niż sam skłonny był to przyznać, i zbyt często widać w nich ambicję tłumacza, aby być bardziej pomysłowym albo dowcipnym niż tłumaczony autor, co jest nieporozumieniem o tyle, że tłumaczenie literatury – inaczej niż jej tworzenie – nie polega na „pomysłowości”, a jeśli polega na dowcipie, to nie na tym, który rozbawia. Pomówmy jednak o Emily Dickinson.
Obserwator życia literackiego widzi w każdej jego epoce wiele miernot przebijających się do centrum uwagi z niezmożonym uporem. A ilu mogło żyć na świecie twórców tej miary, co Dickinson, niemających pośmiertnego szczęścia polegającego na tym, że ich spuścizna trafiła w ręce osób świadomych jej wartości? Mark Twain w opowiadaniu „Wizyta kapitana Stormfielda w niebie” pisał o życiu niebiańskim, w którym oddaje się sprawiedliwość wszystkim umarłym: „Ale Szekspir i inni muszą oddać pierwszeństwo prostemu krawcowi z Tennessee, Billingsowi, i pewnemu konowałowi z Afganistanu, nazwiskiem Sacca. […] Billings napisał wiersze, na jakie nie stać ani Homera, ani Szekspira, ale nikt ich nie chciał drukować, nikt ich nie czytał prócz jego nieokrzesanych sąsiadów, którzy te poezje wyśmiewali” (przekład anonimowy z 1907 r.).
„Zapoznany geniusz” jest tym samym co „zbrodnia doskonała” – bytem z definicji niewykrywalnym, czyli na wieczność hipotetycznym, z tą różnicą, że jeśli zbrodnia doskonała naprawdę istnieje, to ci, którzy ją popełnili, wiedzą o tym na pewno, natomiast „zapoznany geniusz” nie może mieć pewności, że nim jest, bo wartość dzieła literackiego zależy od dynamiki jego odbioru, a zatem sytuacja taka, jak u Twaina, jest hipotetyczna podwójnie: być może istnieli ludzie, którzy napisali teksty, które być może zyskałyby wielkie uznanie, gdyby ktokolwiek je przeczytał. Dwa „być może” w jednym zdaniu podrzędnym to za wiele, by opłacało się kontynuować temat.
Pierwsza pełna, krytyczna edycja wierszy Emily Dickinson wyszła w 1955 r. – przedtem wydawano je w zniekształconych wersjach dostosowywanych do norm angielskiej składni i interpunkcji (to jakby u nas wyczyścić Norwida z jego myślników i wielokropków oraz naprostować mu co bardziej poplątane okresy). Od tamtego czasu badacze mają nieograniczone pole do popisu i nie wahają się tego wykorzystywać – koncentrując się przeważnie na jej niebanalnej biografii. Wyszukano jej nie mniej niż tuzin ciężkich schorzeń fizycznych i mentalnych. Wśród interpretacji mających wyjaśnić tajemnicę samotniczego życia poetki brakuje chyba już tylko podejścia numerologicznego. Skanonizowany korpus wierszy składa się z 1774 utworów. Może Dickinson chciała w ten sposób uczcić rok zgonu Ludwika XV i publikacji „Cierpień młodego Wertera”. Zaznaczmy, że ten pomysł nie jest bardziej absurdalny niż niektóre zrealizowane fanaberie krytyków. Istnieje na przykład dzieło, którego autor anagramował zdania z „Alicji w krainie czarów” w celu wykrycia utajonych motywów Lewisa Carrolla. Czy jednak Dickinson naprawdę jest aż tak wielką zagadką?
To fakt, że należała do ludzi, którzy światu umieją przeciwstawić tylko słowa, i to słowa formułowane niezrozumiale, cicho, ze skrępowaniem – a jednocześnie unikalnie i odkrywczo. To fakt, że drugą połowę swojego życia spędziła w izolacji, posuniętej tak daleko, że jeśli w ogóle rozmawiała z ludźmi z zewnątrz, to przez na pół uchylone drzwi swojego pokoju, nie widząc rozmówcy i nie będąc przez niego widzianą. Ta akuzmatyka, to zredukowanie samej siebie do głosu i pisma – z radykalnym wyłączeniem ciała – nie oznacza jednak, wbrew potocznym sądom, ani tego, że Emily Dickinson żyła w zupełnym odosobnieniu, ani tego, że pisała wyłącznie dla siebie. Żyła pod jednym dachem ze swoimi bliskimi – nie była to wprawdzie rodzina idylliczna, ale przynajmniej stwarzała możliwość codziennej „małej” komunikacji, także niewerbalnej. A w liście do jednego ze swoich mentorów napisała: „If fame belonged to me, I could not escape her” – to dwuznaczne zdanie można rozumieć jako wyraz tęsknoty za uznaniem, za byciem czytaną autorką, chociaż równie dobrze może ono oznaczać ulgę, że nie trzeba uciekać przed zgiełkiem celebry. Chyba nie była też osobą roztaczającą pozytywną aurę, ponieważ tenże mentor, Thomas Wentworth Higginson, który dwukrotnie spotkał ją osobiście, napisał potem we wspomnieniu: „nikt inny nie wyczerpał mi tak bardzo nerwów, a ona zrobiła to nie podchodząc blisko. Cieszę się, że nie mieszkam obok niej”. W innych listach do niego Dickinson opisywała siebie, swój wygląd i swoje sprawy z afektacją niemal pensjonarską, wcale nie przypominającą skrajnej zwięzłości jej wierszy. Na ile jej twórczość poetycka była świadectwem rzeczywiście doświadczanego wyobcowania, a na ile wystudiowaną pozą „samotnej obserwatorki”, tego pewnie nigdy się nie dowiemy.
Nie dowiemy się również, co tak naprawdę dolegało Emily Dickinson – poza chorobą nerek, która uśmierciła ją w 56. roku życia. Co dolegało jej duszy? Może to samo, co nękało tyle innych kobiet w połowie XIX w., kiedy kultura Zachodu przechodziła przez bodaj najbardziej restrykcyjną wobec kobiet fazę swoich dziejów. Może była to niezdolność do zniesienia społecznej presji. Dickinson usunęła swoje ciało z przestrzeni społecznej, pozostawiła tylko głos i pismo – ponieważ głos i pismo nie były tak silnie poddawane opresji.
Porównanie Dickinson z Franzem Kafką narzuca się aż zbyt silnie, dostrzegł je również Barańczak w jednym z esejów. Pisał tam, że w naszych czasach oboje nie mieliby szans – nikt nie słuchałby ich tłumaczeń, że nie są w stanie przemóc niechęci i lęku przed spotkaniami autorskimi, promocjami, wywiadami i innymi parafernaliami współczesnego życia literacko-kulturalnego. Ale pisał to w latach przed-netowych. Dziś zarówno Kafka, jak i Dickinson mogliby – kto wie? – odnaleźć swój żywioł w komunikacji cyfrowej. Skoro chcieli mówić do innych, nie pozostając w bezpośrednim kontakcie z nimi (oznaką tej chęci jest kompulsywne pisanie literatury w ukryciu przed ludźmi), to cóż mogłoby ich bardziej uszczęśliwić niż Facebook?
Pisarze piszący w ukryciu to swoisty paradoks. Są niemal jak aktorzy grający do pustej widowni. Albo inaczej – są trochę jak dzieci, które podczas zabawy w chowanego chcą się schować tak dobrze, żeby nikt ich nie znalazł, ale jednocześnie zdają sobie sprawę z tego, że jeśli naprawdę nikt ich nie znajdzie, to nikt się też nie dowie, jak genialnie się schowały. Więc każde z nich wystawia palec, niechby chociaż czubek palca – żeby jednak ktoś dostrzegł… Tylko czy na pewno każdy pisarz zostawia jakiś trop, wystawia czubek palca z kryjówki? I czy zawsze ktoś to zauważa w tłumie? Może Twain miał jednak rację.
Książka:
Emily Dickinson, „Wiersze wybrane”, przekład Stanisława Barańczaka, Wyd. Znak, Kraków 2017.