W poniedziałek 13 marca 2017 r. na jednym z budynków w Rotterdamie nieznany sprawca białą farbą napisał: „Turcy won z powrotem do Maroka”. Był to spontaniczny komentarz anonimowego holenderskiego obywatela do sobotnich rozruchów przed tureckim konsulatem w centrum Rotterdamu oraz przed poniedziałkową debatą liberalnego premiera Marka Ruttego z przewodniczącym antymuzułmańskiej partii Geertem Wildersem w auli uniwersytetu Erazma w Rotterdamie, ale przede wszystkim przed wyborami do holenderskiego parlamentu w środę, 15 marca. Ironiczny charakter tego napisu stanie się oczywisty, jeśli dodamy, że specjalne oddziały policji do tłumienia rozruchów, które rozpędzały tureckich demonstrantów pod konsulatem, otrzymały zgodę burmistrza Rotterdamu na użycie, w razie potrzeby, broni palnej. Burmistrzem jest Ahmed Abutaleb, z pochodzenia Marokańczyk, z przynależności partyjnej labourzysta. Tak więc zawracanie samolotu ministra spraw zagranicznych Turcji znad przestrzeni powietrznej Holandii oraz deportacja tureckiej pani minister ds. rodziny spod konsulatu w Rotterdamie do Niemiec to tylko dyplomatyczne dwa czubki góry lodowej, która mogła zatopić dryfujący bezradnie Titanic Unii Europejskiej. Na szczęście nie zatopiła, a obecnie mamy tylko do czynienia z obrzucaniem się obelgami przez polityków tureckich i holenderskich oraz z domaganiem się przeprosin tak przez jednych, jak przez drugich.

Co się stało? W Holandii mieszka ok. 400 tys. obywateli tureckiego pochodzenia, spośród których 245 tys. zgłosiło chęć wzięcia udziału w referendum 16 kwietnia. Referendum ma zbliżyć system polityczny Turcji do francuskiego albo amerykańskiego, to znaczy uczynić zeń system z dominującą rolą prezydenta. Środki masowego przekazu nie uważają systemu prezydenckiego w USA albo we Francji za zagrożenie demokracji, ale tureckie naśladownictwo ogólnie się nie podoba, co oznacza, że opinia publiczna Zachodu uważa, iż Francuzom i Amerykanom wolno mieć silnego prezydenta, ale Turkom już nie.

Dlaczego nie wolno? Nikt się nie przyzna do rasistowskiego podłoża tego milcząco narzucanego masom poglądu, ale wybrany demokratycznie Erdoğan uchodzi w oczach większości dziennikarzy za demonicznego dyktatora. Powodem do oskarżeń jest brutalne stłumienie wojskowego puczu wymierzonego w jego rząd oraz systematyczne represje skierowane przeciwko zwolennikom domniemanego autora puczu, Güllena (byłego sojusznika Erdoğana), islamisty (wręcz eksimama), a obecnie obywatela USA. Bezwzględna polityka represji wobec kurdyjskiej mniejszości (i nie tylko) też nie poprawia wizerunku Erdoğana w mediach. Turcja wojskowych junt oraz świeckiej tradycji Atatürka była OK, bo zakładano milcząco, że kiedyś dorośnie do normalnej demokracji, ale Turcja bardziej muzułmańska nie jest OK, bo zakłada się, również milcząco, że muzułmanie nigdy do demokracji nie dorosną.

Ale wizerunek medialny prezydenta Turcji to tylko jedna z przyczyn ostrej reakcji rządu holenderskiego, który nie wpuścił ministra spraw zagranicznych, oraz burmistrza Rotterdamu, który kazał policji strzelać, gdyby demonstranci zaczęli demolować centrum miasta. Drugiej przyczyny należy szukać w wewnętrznej dynamice politycznej holenderskiego życia politycznego. Według przewidywań ośrodków badawczych większość wyborców waha się między liberałami premiera Ruttego a zdecydowanie antymuzułmańską partią Wildersa. Premierowi zależy na tym, aby pokazać zwolennikom Wildersa, że można mniejszość muzułmańską okiełznać bez nadzwyczajnych represji, w ramach zwyczajnej przemocy policyjnej. W przededniu wyborów taka demonstracja siły może się przełożyć na głosy niezdecydowanych jeszcze wyborców.

W takiej polityce kryje się jednak ryzyko. Jest ono podwójne. Po pierwsze, muzułmanie, którzy dojdą do wniosku, że demonstrowanie lojalności wobec tureckiego prezydenta podważa ich status jako obywateli holenderskich, mogą się zwrócić ku ugodowej partii założonej przez dwóch labourzystowskich posłów tureckiego pochodzenia oraz czarnoskórą surinamską prezenterkę telewizyjną – czyli ku partii DENK („Myśl”). Partia ta głosi hasła multikulti oraz całkowitego równouprawnienia – na przykład sugeruje, by osoby ubiegające się o pracę w swoich podaniach nie podawały nazwisk, tak aby nie można ich było dyskryminować tylko dlatego, że mają na imię Ahmed lub Fatima zamiast Koen czy Roos. Zagospodarowanie obywateli holenderskich tureckiego pochodzenia przez tę partię wprowadziłoby do parlamentu skrzyżowanie Nowoczesnej z ruchem Kukiza, odbierając głosy Ruttemu (bo na Wildersa raczej i tak by nie głosowali, podobnie jak nie zagłosują Polacy, na których Wilders kazał się kiedyś skarżyć, dzwoniąc pod specjalne numery telefonu. Węgierska żona go od tego pomysłu nie odwiodła.).

Po drugie, ryzykowne jest arbitralne (oparte na uprzedzeniach wobec tureckiego ładu politycznego) ograniczanie demokracji, w tym przede wszystkim wolności słowa i zgromadzeń. Nawet jeśli uważa się, że tureccy politycy będą argumentowali za poparciem dla polityki, z którą się nie zgadzamy, to i tak mamy obowiązek dopilnować, by mogli się spotkać, z kim chcą, oraz głosić takie poglądy, jakie chcą. Jeśli postępujemy odwrotnie, a tak postąpiły władze państwowe Holandii oraz miejskie Rotterdamu, to de facto czyny nasze mówią, że demokracja nie jest dla nas tak istotna, jak pokazanie Turkom, że swobody demokratyczne w Europie im nie przysługują, bo wybrali sobie nie tego polityka, który nam się podoba. Timmermansowi to nie przeszkadza. Poskarżył się tylko nieśmiało światowej opinii publicznej, że Turcy nieładnie postąpili, nazywając Holendrów nazistami. Racja. Ale czy święta?