Najkrótsza odpowiedź na pytanie, dlaczego Viktor Orbán nie poparł Jacka Saryusza-Wolskiego na przewodniczącego Rady Europejskiej brzmi: bo nie miał w tym żadnego interesu. Może lepiej od Warszawy rozeznał się w nastrojach panujących w krajach UE i wiedział, że batalia o JSW jest z góry przegrana, a może polska dyplomacja nie zaproponowała Węgrom nic w zamian za pomoc, co jest standardem w polityce międzynarodowej. Jakkolwiek by było, Polska zachowała się w sposób nieprofesjonalny i powinna mieć pretensje tylko do siebie.
Orbán epatuje znajomością z Jarosławem Kaczyńskim, ale podobnie było z Donaldem Tuskiem. Za czasów Platformy Obywatelskiej relacje między Warszawą a Budapesztem były wzorowe, co mogłoby dziwić, bo Polska umacniała wtedy pozycję unijnego prymusa, a Węgry wkraczały na salony jako enfant terrible. Jednak Orbán mógł liczyć na liderów PO: Tusk regularnie wstawiał się za Węgrami w Brukseli i Berlinie, w polskich mediach reform Fideszu bronili m.in. Grzegorz Schetyna i Radosław Sikorski. Jednym szefem rządu, który nie złapał chemii z Orbánem – albo raczej nie zrozumiał obustronnych korzyści wynikających z tej specyficznej gry – była Ewa Kopacz.
Orbán od początku potrzebował Polski i to nie ze względu na chwalebną historię ani tym bardziej ekstatyczne wsparcie ze strony prawicowych publicystów. Orbán jest politykiem, który wyznaje zasadę Machiavellego: trzeba być jednocześnie lisem i lwem. Wobec Polski, tak bardzo wrażliwej na pochlebstwa, najczęściej stosuje metodę lisa, czyli sprytnie ją podchodzi, uderzając w najczulsze tony. Opowiada, że wielowiekowa przyjaźń między oboma narodami zobowiązuje, a nawet nazywa Polskę naturalnym liderem regionu. Dobrze wie, że to wystarczy, aby jego słupki popularności w braterskim kraju podskoczyły o kilka punktów procentowych. Kilka prawicowych gazet zrobi z nim wywiad na okładkę, ktoś napisze o nim książkę-laurkę.
Ale bez względu na to, ile przyjemnych polskiemu uchu komplementów wygłosi Orbán wobec Warszawy, myli się ten, kto uwierzy, że premier Węgier jest czułym sentymentalistą, który śni te same sny o Międzymorzu co polska prawica i – co gorsza – dyplomacja. Orbán potrzebował Polski wtedy, gdy za czasów Tuska z jej głosem zaczynali się liczyć najważniejsi gracze unijni. Potrzebuje jej teraz, kiedy notowania Warszawy gwałtownie spadają. Różnica jest taka, że przed laty Polska miała być falochronem chroniącym przed sankcjami i gniewem kanclerz Merkel, a dziś – nowym enfant terrible, odciągającym uwagę Brukseli od samych Węgier.
Géza Jeszenszky, pierwszy niekomunistyczny szef węgierskiego MSZ i były ambasador w rządach Orbána, powiedział mi niedawno, że „Kaczyński spadł Orbánowi z nieba”. „Węgry są za małe, by złamać unijną jedność. Ale jeśli znajdziemy partnera, który myśli podobnie – to już problem dla całej wspólnoty”, dodał Jeszenszky. Paradoks polega na tym, że – jak ujawnił spór o JSW – to Węgry wystąpiły z pozycji obrońcy jedności i unijnego status quo. Orbán przed wejściem na salę głosowań mówił, że jest tylko jeden kandydat na szefa RE (Tusk) i że w polityce europejskiej obowiązuje lojalność wobec własnego zaplecza politycznego (Europejska Partia Ludowa).
To było oblicze lwa, a nie lisa. Machiavelli byłby dumny ze swojego ucznia. Cios Orbána był tym boleśniejszy, że Węgry nawet nie wstrzymały się od głosu, przez co premier Beata Szydło musiała firmować upokarzającą porażkę 1:27. Tymczasem nasza dyplomacja powinna wiedzieć, że Orbán od lat stosuje metodę lisa i lwa w kontaktach z Unią, sam określił tę politykę „tańcem pawia”. Jest lwem w domu, kiedy wygłasza przemówienia porównujące Brukselę do Moskwy, a lisem, kiedy jedzie na kolejny szczyt UE i podpisuje się pod decyzjami, które zbierają większość. To bodaj jedyny polityk, który jednocześnie należy do ścisłego europejskiego mainstreamu i go bojkotuje.
Dla tak małego kraju jak Węgry to metoda skuteczna, wszak Orbán przez siedem lat bojów z Komisją Europejską nie zanotował tak spektakularnej porażki jak PiS czternaście miesięcy od przejęcia władzy. A im więcej takich szarż Warszawy, opartych wyłącznie na personalnych animozjach, tym lepiej dla Orbána. Jego restrykcyjna polityka wobec organizacji pozarządowych, nieprzejrzyste deale gospodarcze z Rosją, przejmowanie kolejnych mediów opozycyjnych – wszystko to wzbudza obecnie zainteresowanie dziennikarzy śledczych i niektórych publicystów. Bruksela podchodzi do tego z lekceważeniem.
Instytucje europejskie częściowo przyzwyczaiły się do ekstrawagancji Orbána, częściowo mają już nowy problem na głowie – Polskę z jej amatorską dyplomacją i godnościową retoryką, która ukrywa brak długoterminowej strategii. Orbán będzie walił w Unię jak w bęben za jej politykę migracyjną, bo sądzi, że dzięki temu wygra wybory parlamentarne w 2018 r. W innych sprawach będzie uległy… jak lis. Liberałowie będą się zżymać, ale nikt nie zaprzeczy, że to jest przynajmniej jakiś pomysł na obecność w Unii. Polska takiego pomysłu nie ma, co zresztą cieszy Orbána. W porównaniu z liderami rządzącymi Polską może pozować na męża stanu.