Polski mikrokosmos
Minister spraw zagranicznych na antenie TVN24 powiedział, że Polska może zakwestionować legalność wyboru Donalda Tuska na przewodniczącego Rady Europejskiej. „Mamy dzisiaj ekspertyzy mówiące o tym, że Tusk został wybrany w sposób, który można zakwestionować na poziomie prawa europejskiego”, powiedział Witold Waszczykowski. Niecałą godzinę później na antenie Radia Zet o słowa ministra pytany był wiceminister Konrad Szymański. Wyraźnie zaskoczony odpowiedział: „Nie wiem, co mógł mieć na myśli minister Waszczykowski w tej sprawie”.
Wnioski z tej pośredniej wymiany zdań między szefem polskiej dyplomacji a jego podwładnym można wysnuć dwa – oba tragikomiczne z naciskiem na pierwszą część tego słowa: albo minister żadnych ekspertyz nie ma, albo są one tak tajne, że nie mógł się nimi podzielić nawet z wiceministrem Szymańskim, nota bene odpowiedzialnym za sprawy europejskie. Dlaczego jednak podzielił się nimi ze stacją telewizyjną?
Jakie procesy myślowe towarzyszą w ostatnich tygodniach politykom PiS-u wypowiadającym się na temat relacji Polski z Unią Europejską, nie potrafię pojąć. Gdyby ręce opadały człowiekowi przy każdej wpadce polskiej dyplomacji, to po tygodniu zaczęlibyśmy się o nie potykać. Ale w równoległym świecie poważnej polityki dokonują się zmiany, których skutki odczujemy wszyscy.
Zmiany, zmiany, zmiany
Unia Europejska, jeśli chce przetrwać, musi się zmienić – to hasło powtarzają dziś absolutnie wszyscy, niezależnie od swojego stosunku do UE. Zgadzają się w tej sprawie zarówno zwolennicy dalszej integracji, jak i premier Beata Szydło, która twierdzi, że podpisana w minioną sobotę Deklaracja Rzymska jest nie dość ambitna. Jednocześnie, kiedy kolejni przywódcy państw unijnych zapowiadają taką zmianę – w postaci zacieśnienia współpracy w węższym gronie i stworzenia tzw. Unii dwóch prędkości czy Unii wielopoziomowej – polski rząd odrzuca te zapowiedzi jako pustosłowie, straszak lub co najwyżej obietnice wyborcze przeznaczone na użytek wewnętrzny.
„«Unia wielu prędkości» to świecidełko, którym macha się przed oczyma wyborców”, mówił niedawno w rozmowie z „Kulturą Liberalną” rzecznik prezydenta Andrzeja Dudy, Marek Magierowski, choć jednocześnie przyznawał, że „tym razem debata o «Europie wielu prędkości» jest nader intensywna i musi niepokoić”.
Gdyby ręce opadały człowiekowi przy każdej wpadce polskiej dyplomacji, to po tygodniu zaczęlibyśmy się o nie potykać. | Łukasz Pawłowski
W bardzo krótkim czasie dyskusja o konieczności zróżnicowania poziomów integracji stała się punktem odniesienia wszelkich dyskusji o UE, a deklaracje zacieśnienia współpracy w węższym gronie płyną z ust najważniejszych polityków najważniejszych członków Wspólnoty. Wicekanclerz Niemiec, Sigmar Gabriel, w przededniu rocznicy podpisania Traktatów Rzymskich pisał, że „demontaż naszej integracji daleko nas nie zaprowadzi”, a współczesne wyzwania wymagają „od nas jeszcze większego zbliżenia”. Gabriel wzywał do zintegrowania polityki obronnej, walki z terroryzmem, ochrony granic, a także ścisłej koordynacji polityki społecznej. Wszystko to oznacza, jego zdaniem, że „będziemy musieli dalej pogłębiać Unię Gospodarczą i Walutową”.
To samo mówili na marcowej konferencji w Wersalu przywódcy Niemiec, Włoch, Francji i Hiszpanii. „Musimy mieć odwagę i zaakceptować fakt, że pewne kraje mogą iść do przodu nieco szybciej niż inne”, przekonywała wówczas Angela Merkel. A premier Hiszpanii Mariano Rajoy stwierdził: „Nasze kraje muszą dokonać wyboru. Bez tych decyzji podkopiemy fundamenty Unii Europejskiej”. Dokładnie to samo mówią od dawna rządy krajów Beneluksu.
„Europa dwóch prędkości, którą popieram od lat, pozwoli nam na nowo uruchomić naszą energię. […] Przemyślmy gruntownie obecne trudności i spróbujmy jeszcze raz wystartować, choć nie wszyscy z tą samą prędkością”, to z kolei słowa byłego przewodniczącego Komisji Europejskiej i byłego premiera Włoch Romana Prodiego. Jakby na pocieszenie tym, którzy zostają z tyłu, Prodi dodaje „Przyjdzie czas, kiedy znów ruszymy w drogę wszyscy razem”.
Na tym tle wyróżnia się apel przewodniczącego Rady Europejskiej, Donalda Tuska, który w przededniu unijnej rocznicy pisał, że „Europa jako podmiot polityczny będzie albo zjednoczona, albo nie będzie jej wcale”. Kilka zdań później, zwracając się wyraźnie do polskiego rządu, Tusk ostrzegał jednak, że „dziś nie wystarczy wzywać do jedności i protestować przeciwko wielu prędkościom”.
Wbrew zapewnieniom premier Beaty Szydło, treść samej Deklaracji Rzymskiej absolutnie nic pod tym względem nie zmienia. W kilkustronicowym dokumencie mowa jest o „stabilnej i jeszcze mocniejszej jednolitej walucie”, „dokończeniu budowy unii gospodarczej i walutowej” oraz tworzeniu „bardziej konkurencyjnego i zintegrowanego przemysłu obronnego”. Te cele mają zostać osiągnięte przez wspólne działanie wszystkich krajów, ale „w zależności od potrzeb w różnym tempie i z różnym nasileniem”.
Strachy na Lachy
Czy wszystkie te deklaracje, to jedynie pogróżki, element wywierania presji na „niepokorne” państwa członkowskie z Polską na czele? A może to tylko wyraz popularnego w polskim życiu publicznym przekonania, że cały świat – a w tym wypadku cała Unia – kręci się wokół Warszawy? Jeśli Bruksela chciałaby wywrzeć presję na polski rząd, da się to zrobić znacznie mniejszym kosztem, bez konieczności angażowania przywódców największych państw unijnych i „straszenia” 500 mln obywateli UE zacieśnieniem integracji.
Ale czy owi obywatele, a przynajmniej znaczna ich część naprawdę chce takiego zbliżenia? „W swoim kraju obserwuję niesamowitą nostalgię za dawnym Zachodem”, mówił w niedawnym wywiadzie Holender Frans Timmermans. „Niektórzy mówią, «ta podzielona Europa może nie była wcale taka zła»”. Czy wiceprzewodniczący Komisji Europejskiej także tylko nas straszy? Politycy PiS-u nie mają co do tego żadnych wątpliwości.
Pozostaje tylko jedno pytanie: jeśli te wszystkie wypowiedzi to jeden wielki paneuropejski blef, dlaczego polski rząd tak bardzo przeciwko nim protestuje, a prezes Kaczyński rusza w „tour de media”, by zapewniać, że na żadną Unię dwóch prędkości się nie zgodzi? Na żartach się nie znają?