Podobno nie mniej niż dziesięć procent ludności Unii Europejskiej to potomkowie Karola Wielkiego. Chodzi tu głównie o „starą Unię” i to bez imigrantów, niemniej nawet z tym ograniczeniem informacja robi wrażenie – Karol Wielki naprawdę i dosłownie jest „ojcem Europy”. Tej estymacji, rzecz jasna, nie sposób udowodnić w szczegółach. Istnieje natomiast praca Ericha Brandenburga „Die Nachkommen Karls des Grossen” (pierwodruk w 1935 r.), której autor zebrał wszystkie zachowane w źródłach dane o potomkach Charlemagne’a do czternastego pokolenia, to znaczy mniej więcej do przełomu XII/XIII w. Figuruje tam przeszło dwa tysiące osób i widać, że wskutek małżeństw młodszych córek w kolejnych pokoleniach krew Karolingów wnikała w żyły bardziej poślednich rodów rycerskich i szlacheckich, z nich zaś później musiała przechodzić powoli do bogatych rodzin kupieckich, potem, jak wolno się domyślać, również do mieszczańskich, a tą drogą, w epoce nowoczesnej, wreszcie i do chłopskich. Udokumentowanymi potomkami Karola Wielkiego byli na przykład Rubens i Jerzy Waszyngton.
Oczywiście władca Franków nie jest jedynym „ojcem” naszego kontynentu. Takich „ojców” i „matek” mamy tysiące i całkiem możliwe, że jest wśród nich któryś z giermków Karola albo któraś z dziewek służebnych jego ulubionej żony, Hildegardy. Ostatecznie wszyscy ludzie na świecie są ze sobą na wiele sposobów spokrewnieni i na obecnym etapie rozwoju genetyki możemy już całkiem dokładnie sprecyzować czas i miejsce życia naszych najstarszych wspólnych przodków. Cóż jednak z tego, skoro blask królewskich koron wciąż przyciąga wielu z nas znacznie silniej niż codzienność sprzed tysiąca albo pięćdziesięciu tysięcy lat, a pochodzenie dynastyczne jest bardziej atrakcyjne niż biologiczne – zwłaszcza, że to ostatnie nie kończy się niestety na Adamie i Ewie z Afryki, lecz sięga znacznie dalej, o czym powiadomił nas w połowie XIX w. inny Karol i o czym ludzie z reguły nie chcą pamiętać.
Snobi mają zatem swój żer i mogą fantazjować, a nawet poszukiwać. Spośród nauk pomocniczych historii niektóre mają naprawdę spore wzięcie wśród laików – genealogia jest chyba najpopularniejszą z nich. Istnieje masa poradników typu „zrób sobie drzewo genealogiczne”. Istnieją stowarzyszenia potomków uczestników krucjat i sygnatariuszy Wielkiej Karty Swobód. W jednej z powieści Jeana d’Ormessona bohater, chcąc wykpić swoje i cudze parantele, mówi: „Montmorency? Oni byli niczym. W dziesiątym wieku”. Nasze rodzime pańskie fumy i pseudoszlacheckie pozy są w porównaniu z tymi rodowodami raczej zabawne. Ale co oprócz próżności jest przyczyną tak silnego parcia na posiadanie dalekich i znakomitych przodków?
Jest nią pragnienie osobowej ciągłości dziejów i osobistej łączności z nimi. Przyjmujemy dziś przeważnie, że historia w dużych skalach dzieje się bezosobowo. Nie jest to przyjemna świadomość. Można poczuć się trochę raźniej, gdy znajdziemy jakiś dowód na to, że przeszłość składała się jednak z żywych ludzi, takich jak my. A już nic lepszego, jak mieć z nimi prywatną więź – wiedzieć, że „my” to krew z krwi, kość z kości przodków. Ponieważ „zwykli ludzie” rzadko mogą zrekonstruować przeszłość swoich przodków dalej niż kilka pokoleń wstecz, a niewielu z nich należy do narodów i społeczności, w których podtrzymuje się pamięć zbiorową kształtowaną dziejami rodów lub patriarchów – dla większości zainteresowanych tą ciągłością jej namiastką stają się opowieści o dynastiach królewskich i rodach arystokratycznych. Kiedy nie możemy cieszyć się świadomością, że nasz praszczur brał udział w historii (taki udział mają wprawdzie wszyscy ludzie z mocy swojego istnienia, lecz tylko drobny ułamek z nich odnotowuje się w niej z imienia), to przynajmniej możemy sobie poczytać o tych, którzy ją mają.
We współczesnej popkulturze te opowieści przybierają na ogół postać książek, filmów lub stron internetowych przedstawiających osoby i biografie monarchów i ich rodzin w formie na pół reporterskiej, na pół fabularyzowanej – i do tej kategorii należy wydana przez Wydawnictwo Literackie książka Jeana des Carsa „Berło i krew”. Znawcy genealogii mają zaś inne podejście. Zamiast koncentrować się na opowiastkach z życia osobistości, wolą analizować relacje ich pokrewieństwa i powinowactwa. Genealogie wszystkich europejskich dynastii i rodów arystokratycznych są opisane w najdrobniejszych szczegółach. Do żelaznego repertuaru ciekawostek z tej branży należy przedstawianie powinowactwa królowej Elżbiety II i Johna F. Kennedy’ego albo jej pochodzenia od Czyngis-chana. Poważniejsze są próby prowadzone obecnie na obszarze badań znanym jako DFA – to akronim od descent from antiquity. Przez wiele stuleci jedynymi „kanałami” pochodzenia ludzi z epok nowożytnych od ludzi żyjących w starożytności były mityczne rodowody fingowane przez kronikarzy lub opowiadaczy, ale obecnie wskazuje się na kilka możliwości źródłowego ustalenia takiej ciągłości. Internet, jak zwykle, miesza wszystkie opcje, więc obok rzetelnych dociekań mających na celu ustanowienie linii wiodącej od Williama, księcia Cambridge, do Achemenidów, można również odnaleźć strony www przedstawiające jako jego praprzodka Zeusa, Uranosa, a nawet Marduka. Generacji jest tam dużo więcej niż w drzewie Jessego.
(Tylko na marginesie dodam, że w innych częściach świata pamięć rodzinna działa o wiele lepiej. Kung-tsui Chang (41 lat), Główny Doradca prezydenta Chin, jest w siedemdziesiątym dziewiątym pokoleniu potomkiem Konfucjusza (551–479 p.n.e.) i ma na to mocne papiery).
Autorzy książek o arystokratach nie mogą niestety (albo na szczęście – to zależy od oczekiwań, potrzeb i możliwości odbiorców) poprzestać na informacjach czysto rodowodowych. Niektórzy z nich przejawiają więc szersze ambicje. Jean des Cars, znany z Polsce z solidnej biografii Ludwika II Bawarskiego, próbuje w swojej najnowszej publikacji udowodnić, że monarchowie europejscy panujący w pierwszej połowie XX w. mieli realny wpływ na przebieg obu wojen światowych. Liczne anegdotki z ich życia rodzinnego i osobistego, z których większość została opowiedziana już dawno temu, służą więc w książce „Berło i krew” jako tło do snucia narracji o działalności politycznej królów i królowych. Jest to jednak narracja żałośnie wątła.
Już w 1914 r. żadna z monarchii europejskich, nawet Rosja, nie była monarchią absolutną. Wola panujących w nich władców musiała negocjować z wolą ich parlamentów i gabinetów rządowych. Operetkowe performanse Wilhelma II, urzędnicza drobiazgowość Franciszka Józefa, rozpaczliwa przeciętność umysłowa Mikołaja II – owszem, pogarszały sytuację imperiów, którymi ci ludzie władali, ale naiwną jest teza, że losy Europy zależały wprost od ich decyzji. Znane epizody pozytywne – jak podjęta przez cesarza Karola I próba zakończenia I wojny światowej poprzez tajne rodzinne mediacje za pośrednictwem jego szwagrów, książąt parmeńskich – kończyły się zawsze fiaskiem, bo siły rozpętane przez nowoczesną cywilizację przerastały możliwości działania jednostek, nawet tych z samego szczytu hierarchii społecznej. Polityczne perypetie władców europejskich z początku XX w. znacznie lepiej niż des Cars przedstawił kiedyś zresztą inny salonowiec, Theo Aronson, w książce „Zwaśnieni monarchowie”. Jeśli sfery dworskie są godne uwagi dla poważnego historyka, to z innego powodu.
Wróćmy do pierwszego wątku. Od setek lat wszyscy europejscy monarchowie byli ze sobą blisko spokrewnieni i stanowili rodzaj międzynarodówki. Te relacje do pewnego momentu postrzegano również jako idące w dół. Kiedyś, zwłaszcza w Wielkiej Brytanii, wydawano monumentalne książki o powiązaniach rodzinnych całej klasy szlacheckiej, w których udokumentowana była realność więzi krwi łączących suzerena nawet z jego najskromniejszymi aldermanami – w ten sposób klasa panująca przekonywała sama siebie, że jest jedną olbrzymią rodziną uszeregowaną od najważniejszych krewnych do tych najmniejszych, którzy wszelako też mieli swoje miejsce. Tylko „stan trzeci” był z tego układu wykluczony, lecz ponieważ tym „tylko” była przytłaczająca większość populacji, fakt, że taki układ utrzymał się w Europie przeszło tysiąc lat, jest zdumiewający.
W XIX w., wobec ostatecznej rozsypki feudalizmu, ten rodzaj pokrewieństwa i powinowactwa stopniowo przestał odgrywać rolę. Skupiono się bardziej na internacjonalnych relacjach rodzinnych łączących królów w różnych krajach. Spośród obecnych monarchów europejskich z tytułem królewskim tylko król Holandii Willem-Alexander i król Belgów Filip nie są potomkami królowej Wiktorii, na starość słusznie zwanej babką Europy. Dziś podkreśla się w opracowaniach, że te więzi w istocie odgrywały pewną rolę w konfliktach politycznych początku XX w., lecz chodziło tu głównie o decyzję opowiedzenia się za lub przeciw własnej rodzinie w kontekście własnego narodu (dokładnie tak, jak było w przypadku sprzeczności między narodowym i klasowym poczuciem tożsamości robotników w obliczu „światowej rewolucji”). Mikołaj II i Jerzy V byli z pochodzenia niemal stuprocentowymi Niemcami, a ten ostatni w 1917 zmienił nazwisko swojej rodziny z Saxe-Coburg-Gotha na Windsor właśnie po to, by odżegnać się od tego pochodzenia. Z drugiej strony Wilhelm II był najstarszym z czterdzieściorga dwojga wnucząt królowej Wiktorii, która miała też 87 prawnucząt (większość z nich urodziła się za jej życia). Panujący byli uwikłani w swoje koligacje i to one nimi rządziły.
Prowadzi nas to do sugestii antropologiczno-strukturalnej. Zdaje się, że jak dotąd nikt nie przyłożył do „Almanachu Gotajskiego” metody Lévi-Straussa z „Elementarnych struktur pokrewieństwa”. A przecież potraktowanie Koburgów, Habsburgów, Hohenzollernów, Burbonów i innych dynastii jako europejskiej wersji krewniaczych struktur plemiennych i klanowych mogłoby dać ciekawe poznawczo skutki. Więzy krwi determinowały europejskie systemy społeczne aż do czasów najnowszych. „Rodzinny interes” to nie tylko sklep drobnego kupca lub bank Rothschildów. To również interes dynastyczny i państwowy. Nie bez powodu członkowie brytyjskiej rodziny królewskiej mówią sami o sobie per „firma”.
Ale Jean des Cars nie wymaga od siebie tak wiele i serwuje czytelnikom strawę niewiele się różniącą od niby-biograficznych filmów w rodzaju „Sissi”. Trzeba mu jednak oddać sprawiedliwość – kulisy życia dworów królewskich zna naprawdę dobrze. Szkoda tylko, że polski wydawca nie podszedł do sprawy z szacunkiem należnym koronowanym głowom. Przekład książki roi się od niechlujnych błędów redaktorskich. Oto kilka przykładów: niekonsekwencje w pisowni imion (Chrystian X duński bywa parokrotnie Krystianem); liczne błędy w liczebnikach (na s. 229 „Ludwik XVI” zamiast „XIV”); nagminne stosowanie partykuły „de” w odniesieniu do rodzin niemieckich, gdzie powinno być „von”; na s. 59 Jerzy I Grecki przybiera tytuł króla Hellenów, aby zaspokoić „swoje narodowe aspiracje”, zamiast „aspiracje swojego narodu”; na s. 13 cesarz Meksyku Maksymilian Habsburg zostaje „zastrzelony przez rewolucjonistę Juáreza”, podczas gdy powinien być „rozstrzelany na rozkaz” tegoż; na s. 238 dzień 14 VIII 1914 r. jest dniem 80. urodzin Franciszka Józefa zamiast prawidłowych 84.; na s. 395 pojawiają się tajemnicze „obrady Cortes”, które oznaczają „obrady Kortezów”; na s. 238 cesarzowa Zyta mówi, że jej mąż, kiedy koronowano go na króla Węgier, „narzucił rytuał” polegający na skierowaniu miecza w cztery strony świata ze wzgórza koronacyjnego – podczas gdy ten rytuał istniał od wieluset lat, więc Karol I (na Węgrzech IV) Habsburg mógł go ewentualnie „utrzymać” w kryzysowej sytuacji wojennej i zapewne to miała na myśli ostatnia cesarzowa Austro-Węgier, wspominając odległą przeszłość. Krótko mówiąc, rzecz nie została starannie zredagowana. Niby nic nadzwyczajnego, a jednak boli…
Niezależnie od tego, czy jest się entuzjastą tych tematów, czy też ma się do nich podejście ironiczne, trudno oprzeć się wrażeniu, że królowie i arystokraci w swojej najwyższej godności społecznej w pewnym sensie zataczali krąg i zbliżali się do swoich rasowych koni i psów. Hodowali oni te zwierzęta, aby osiągnąć i podtrzymać w nich najlepsze według własnych kryteriów cechy fizyczne i psychiczne. W tym celu starannie dbali o dobór par rozpłodowych i pilnowali, aby do czystej krwi najbardziej szlachetnych linii rodowodowych nie przedostawały się żadne domieszki. Ich uwadze umykało jednak to, że w niemal identyczny sposób hodowali sami siebie.
Książka:
Jean des Cars, „Berło i krew. Królowie i królowe Europy na wojnie 1914-1945”, przeł. Małgorzata Kamińska-Maurugeon, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2016.