1.
Kto chciałby dziś bronić kapitalizmu, ryzykuje wiele. Kryzys finansowy 2008 r. wyraźnie pokazał, że globalny wolny rynek nie jest stabilnym, samoregulującym się mechanizmem, długofalowo powodującym zawsze i wszędzie wzrost dobrobytu. Wyszło na jaw, że pozbawiony kontroli może z łatwością rozchwiać cały system światowej gospodarki. Więcej: okazało się, że przyjmowany z takim entuzjazmem upadek dawnych murów i oplecenie całego świata gęstą siecią ekonomicznych powiązań jest procesem co najmniej niejednoznacznym. Gdy „interes się kręci”, owszem, może wciągać kolejne państwa w obszar dobrobytu. Kiedy jednak pojawia się kryzys, błyskawicznie „rozlewa się” on na cały glob, wsysając w swój wir wszystko i wszystkich.

2.
Nie należy jednak dziwić się tym, którzy ulegają czarowi wolnego rynku. Jego działanie ma w sobie coś z czarodziejskiej różdżki. Magia rynku polega na tym, że w stopniu o wiele doskonalszym niż jakikolwiek dający się wyobrazić ośrodek planistyczny jest w stanie oszacować, ile określone dobra są warte. Jak dokonuje tej cudownej sztuczki? Dzięki grze podaży i popytu. Mechanizm ustalania cen działa dzięki temu, że na rynku spotykają się sprzedający i kupujący. W efekcie ich wzajemnej interakcji okazuje się, ile dane dobro (samochód, pasta do zębów, damska bielizna, paczka papierosów, mieszkanie w centrum Warszawy etc.) jest faktycznie warte. Otóż warte jest tyle, ile kupujący gotowi są za nie zapłacić. Magia rynku polega więc na tym, że uwalnia ceny towarów od kosztów ich wytworzenia czy obyczaju, którym chciano by je regulować (jak to miało miejsce w społeczeństwach przedrynkowych). Rynek odrzuca tego typu odgórną ingerencję. Tworzy sytuację, w której producent ponosi pewne koszty, zakładając, że uda mu się sprzedać swoje towary z zyskiem. Nie ma jednak żadnej gwarancji, że tak się stanie.

Kapitalizm jest zatem systemem opartym na niepewności. System rynkowy jest grą w ścisłym tego słowa znaczeniu. Wszyscy jej uczestnicy usiłują odgadnąć, jaka będzie przyszła wartość określonych dóbr. I jak w każdej grze, jedni wygrywają, a inni doznają porażki. Ci, którym w poprzednim rozdaniu się udało, w nowym mogą zagrać o jeszcze większą stawkę. Pechowcy muszą natomiast dokładnie przemyśleć swoje postępowanie i zdobyć jakoś (ale jak?) fundusze, które pozwolą im wrócić do gry. Pierwsi dostają do rąk mocne karty, drudzy – słabe. Puszczone wolno, wielkie rynkowe kasyno, w którym gra się materialną jakością własnego życia, w naturalny sposób prowadzi do pogłębiającego się rozwarstwienia między bogatymi z jednej a biednymi z drugiej strony.

Nie są to wszystkie pęknięcia, do jakich prowadzi rynkowa gra. Podmioty rynkowe nieustannie poszukują bowiem dwóch rzeczy. Po pierwsze, możliwie niskich kosztów produkcji (w tym również siły roboczej). Po drugie, możliwie zasobnej materialnie grupy odbiorców swoich dóbr. W każdym, kogo włącza w swoje tryby, kapitalizm stara się więc dostrzec przedstawiciela jednego z tych dwóch wrogich sobie plemion: gotowego pracować za bezcen robotnika lub zasobnego finansowo konsumenta. Obydwu chce wyeksploatować. Pierwszego – jako pożyteczny (przez krótszą lub dłuższą chwilę) zasób. Drugiego – jako zbiór potrzeb, które najpierw należy wykreować i rozbudzić, a następnie zaspokoić. Logika rynku jest więc logiką wyciskania. Tak jak wyciska się sok z cytryny, kapitalizm wyciska produktywność z pracownika, a pieniądze z konsumenta. Przeciwstawienie to nie jest żadnym przypadkiem, ale samą istotą kapitalistycznego porządku świata: na górze orgia konsumpcji, igrzyska rozbudzania i zaspokajania najrozmaitszych zachcianek; na dole głód, nędza i bezradność. W skali globalnej podział ten (spowodowany nie tylko przez rynek, ale w dużej mierze przezeń) widzimy dziś wyraźnie w różnicy między zamożną Północą i biednym Południem.

3.
W tym miejscu dochodzimy do znamiennego paradoksu. W krajach biednego Południa charakterystyczny dla zachodniej cywilizacji konsumpcjonizm wyznacza horyzont aspiracji. Ci, którzy mają porażająco mało, marzą o świecie pełnym ekskluzywnych restauracji, galerii handlowych, wygodnych samochodów osobowych i elektronicznych gadżetów. Marzą, innymi słowy, o wszystkim tym, co wielbią i czym gardzą tyleż zachwyceni, co znużeni dobrobytem Europejczycy. Gdyby jakimś cudem w którymś z biednych państw możliwe stało się dokonanie w bardzo krótkim czasie wielkiego cywilizacyjnego skoku z krainy zacofania do świata dobrobytu, niewątpliwie zbudowano by tam imponujące drapacze chmur, między którymi wiłyby się wielopiętrowe skrzyżowania. Nie jest to zresztą intelektualna hipoteza. Że tak jest w istocie, można się przekonać choćby na przykładzie Emiratów Arabskich. Kto był w Dubaju, wie o czym mówię.

Radykalne odrzucenie wolnego rynku to luksusowy moralizatorski gest, na który stać tylko tych, którzy znajdują się na szczycie łańcucha pokarmowego. Dla ludzi, którzy znajdują się na jego dnie, jest natomiast jasne, że to właśnie rynek może spełnić ich marzenia o dostatnim życiu. Biedni mieszkańcy Południa nie bez istotnych racji widzą w siłach rynkowych narzędzie potencjalnego wyzwolenia. Uczestnik rynkowej gry to bowiem ktoś, kogo nie krępują status społeczny, płeć, wiek, rasa, miejsce zamieszkania, orientacja seksualna etc. Słowem, to podmiot wyzwolony z wszystkich właściwie więzów, które dotąd krępowały człowieka. Poza wymogiem nowym – wykazania własnej przydatności w dziele tworzenia produktu światowego brutto. Dla ludzi żyjących w ciasnym gorsecie patriarchalnej kultury albo kastowej struktury społecznej taka zamiana bynajmniej nie jest nieopłacalna. Przeciwnie: mają rację, dostrzegając w moralnych rozterkach Europejczyków luksus, na który pozwolić mogą sobie ludzie wolni, syci i zaspokojeni.

Ale i tych ostatnich nie należy oceniać pochopnie. Oburzenie, które wywołuje w nich rynek, świadczy o tym, że nie podporządkowali się bez reszty jego logice. Że nawet w warunkach systemu, który w centrum ludzkich aspiracji stawia zaspokojenie indywidualnych potrzeb, nie wygasła iskra ogólnoludzkiej solidarności. Raczej odwrotnie: to perspektywa każąca widzieć w biednych „nierobów” wydaje się wyrazem moralnego otępienia. W praktyce bowiem bieda częściej jest wynikiem obiektywnych uwarunkowań społecznych niż indywidualnych działań.

Nawet w kwestii biedy funkcjonowanie rynku jest jednak niejednoznaczne. Chociaż przyczynia się do globalnego rozwarstwienia, to jednocześnie powoduje względny wzrost zamożności warstw najuboższych, które stopniowo „wciąga” w tryby globalnej wymiany. W tym sensie kapitalizm działa niczym pasożyt. Z jednej strony poszukuje coraz to nowych „ziem dziewiczych” – niewyeksploatowanych dotąd zasobów (ludzkich bądź naturalnych), nieodkrytych jeszcze rynków zbytu, niewykreowanych potrzeb. Z drugiej – wkraczając na nie – czyni z nich frakcje swojego metabolizmu. Powoli, ale stopniowo, tania siła robocza zdobywa więc kwalifikacje. Staje się coraz bardziej przydatna, a w efekcie może coraz więcej zarabiać. Tylko do momentu jednak, w którym wciąż potrzebne są towary bądź usługi, do których wytwarzania jest wykorzystywana. Śmierć towaru jest końcem jej przydatności. A ludzkie „zasoby”, których termin przydatności upłynął, stają się bezwartościowe. Karą za wypadnięcie z obiegu jest konieczność zaczynania od zera.

Istnienie owych nieprzydatnych mas ludzkich nie jest przy tym z punktu widzenia samej logiki kapitalizmu żadnym problemem. Nie powoduje spadku akcji, nie ma wpływu na wynik finansowy żadnego przedsiębiorstwa. Kapitał z takich obszarów nędzy – nienadających się do dalszej eksploatacji – po prostu ulatuje. Bo przecież, jak powiada stare przysłowie, nie posiada ojczyzny. Ma ją natomiast bieda. To ona zawsze istnieje w konkretnym miejscu i czasie. Dotyka tych, a nie innych ludzi. Bieda jest więc zawsze cielesna, namacalna. Kapitał tymczasem to zjawisko płynne. Ma postać ducha lub cieczy. Niczym szekspirowski Ariel, potrafi przybrać dowolną postać i przekroczyć każdą granicę. Brak kapitału to natomiast fenomen lokalny, boleśnie namacalny. To żywa pulsująca materia. Przypomina inną z postaci „Burzy” – Kalibana. Gdy przedstawić go sobie w ludzkim ciele, zobaczymy wychudłe ciało, bladą jak ściana skórę i zapadnięte policzki. A kiedy ta dziwna istota spróbuje do nas przemówić, naszym oczom ukażą się pożółkłe zęby, a nos wyczuje wydobywający się z jej ust nieprzyjemny odór.

4.
Rynek – kasyno, łańcuch pokarmowy, pasożyt, czysty duch. Żadne z tych wyobrażeń nie oddaje całości jego istoty. Każde zawiera w sobie jednak ważną jej część. Tę galerię niezupełnie prawdziwych obrazów kapitalizmu warto uzupełnić o dwa kolejne, tym razem zupełnie fałszywe. To nimi jednak – jednym bądź drugim – najchętniej posługują się w dzisiejszych sporach o rynek komentatorzy z lewa i z prawa.

Pierwsze każe widzieć w siłach rynkowych coś na kształt bóstwa. Tak odmalowują go zwykle jego neoliberalni bałwochwalcy. Rynek jako żywo przypomina tu Boga. Jest naraz sprawiedliwy i nieodgadniony. Próba okiełznania go lub moralnej oceny jego wyroków to hybris, wyraz ludzkiej zarozumiałości. Neoliberalna wiara w rynek posiada zresztą wyraźne cechy ideologicznego sekciarstwa. To nie racjonalność dyktuje, że rynek jest dobry. To rynek określa, co jest, a co nie jest racjonalne.

Równie fałszywy i nasączony teologią jest obraz, który tworzą radykalni przeciwnicy kapitalizmu. Stanowi on w ich odczuciu przerażające monstrum. Uosabia skrajną formę odczłowieczenia, panowania jednego człowieka nad drugim. Względnie systemu, który przemienia człowieka w rzecz, „zasób”. Rynek jest więc w tej perspektywie iście diabelskim mechanizmem.

Radykalni przeciwnicy rynku zapominają o tym, że poza powodowaniem rozwarstwienia, buduje też dobrobyt. Że choć z jednej strony ogranicza swobodę jednostki, to z drugiej ją wyzwala. Co być może jeszcze bardziej jednak istotne, nie potrafią w przekonywający sposób pokazać, czym właściwie mielibyśmy go zastąpić. Wydaje się, że tak jak z polityki nie da się usunąć logiki siły, tak z ekonomii nie można pozbyć się logiki zysku. Doprowadzenie takiego zamiaru do pomyślnego końca musiałoby oznaczać fundamentalną przebudowę ludzkiej natury. Jak tego dokonać w taki sposób, by lekarstwo nie okazało się gorsze od choroby – nie wiadomo. Ciężar dowodu spoczywa na tych, którzy twierdzą, że alternatywa dla rynku jest nie tylko pożądana, ale i możliwa.

*/ Ikona wpisu: Wall Street, fot. Paul Sparkes, Wikimedia Commons

 


Żyjemy w czasach przesilenia. W „międzyepoce” o niewyraźnych, rozmytych konturach. W nowej serii felietonów Jan Tokarski zastanawia się, w których miejscach występują w naszym świecie pęknięcia oraz do czego mogą prowadzić. Do tej pory w cyklu „Pęknięcia” opublikowaliśmy następujące teksty: