„Gdziekolwiek jadę, oni zawsze protestują. W zasadzie to powinienem im być wdzięczny. Gdyby nie chińskie protesty, to któż by wiedział, gdzie podróżuje XIV Dalajlama” – takie między innymi słowa duchowego przywódcy Tybetańczyków, laureata Pokojowej Nagrody Nobla, Tenzina Giaco, czyli właśnie XIV Dalajlamy, zapamiętałem z jednej z konferencji prasowych w Dharamsali, wygnańczej siedzibie tybetańskiego przywódcy. Słowa te stały się po raz kolejny aktualne z okazji odwiedzin Dalajlamy w indyjskim stanie Arunaczal Pradeś.
Wizyta tybetańskiego przywódcy została zaplanowana jakiś czas temu, a odbyła się z początkiem kwietnia. Odwiedzinom w buddyjskich klasztorach Arunaczalu nie sprzyjały warunki atmosferyczne. Uniemożliwiły one Dalajlamie dotarcie do podhimalajskiego stanu helikopterem. Lecz zgodnie z głoszoną przez siebie zasadą, by nigdy „nie rezygnować” XIV Dalajlama nie zaniechał wyjazdu – przesiadł się do jeepa i wraz z towarzyszącym mu premierem rządu stanowego, Pemą Khendu, wyruszył w kilkunastogodzinną podróż drogą pełną dziur i wybojów w kierunku oczekujących nań buddyjskich wiernych. Warunki atmosferyczne były kłopotem dla Dalajlamy i władz indyjskich. Znacznie większym niż ciągłe pomruki niezadowolenia i gniewu płynące z Pekinu, do których New Delhi jest już przyzwyczajone.
W Pekinie już na samą wieść o planowanych przez Dalajlamę odwiedzinach w Arunaczal Pradeś zawrzało. Najpierw rzecznik chińskiego resortu spraw zagranicznych, następnie szef chińskiej dyplomacji, wreszcie chińskie media – wszystkie te ośrodki przypuściły atak na tybetańskiego przywódcę oraz na władze indyjskie. Pod adresem władz indyjskich padał odmieniany na rozmaite sposoby zarzut, iż zezwalając Dalajlamie na niemal dziesięciodniowe odwiedziny w himalajskim stanie, demolują dobrosąsiedzkie stosunki z Chinami, że doprowadzają do zniszczenia przygranicznej wymiany handlowej i kontaktów transgranicznych w Himalajach, że dążą do zaognienia zadawnionego sporu terytorialnego związanego z przebiegiem linii granicznej w Himalajach. Do chińskiego ministerstwa spraw zagranicznych wezwany został indyjski ambasador w Pekinie, któremu wręczono stosowny protest.
W tym miejscu nie od rzeczy będzie przywołanie historii. Linia graniczna w Himalajach, oddzielająca obecnie terytorium Chińskiej Republiki Ludowej, a precyzyjniej Tybet, od Indii, została ustalona w latach 1913–1914 na konferencji pokojowej w podhimalajskiej miejscowości Shimla. Zawarte wówczas porozumienie graniczne podpisane zostało przez władze Tybetu i Brytyjczyków władających Indiami. W wyniku tego porozumienia wytyczona została tak zwana Linia McMahona. Mimo iż w tamtym okresie władze Tybetu były niezależne od Chin i miały prawo podpisywania międzynarodowych traktatów, Chiny nie uznały porozumienia zawartego w Shimli. Porozumienia przyznającego Indiom terytorium dzisiejszego stanu Arunaczal Pradeś.
Zresztą władze w Pekinie odwołują się nie tylko do kwestii porozumienia z początku ubiegłego stulecia. Próbują również używać argumentów o charakterze religijnym, co w przypadku władz deklarujących oficjalnie ateizm jest, delikatnie mówiąc, nieco dziwne, by nie powiedzieć nielogiczne. W Tawangu, nieopodal buddyjskiego klasztoru wzniesionego przed stuleciami w granicach dzisiejszego Arunaczal Pradeś, urodził się VI Dalajlama. Dla ateistycznych władz w Pekinie to wystarczający dowód na to, by twierdzić, że Tawang należy do Tybetu, a skoro tak – to należy do Chin. Troska chińskich ateistów o jedność ziem tybetańskich wynikającą z tradycji religijnej musi budzić co najmniej zastanowienie…
Tak więc jednym z powodów obecnych chińskich protestów w sprawie podróży XIV Dalajlamy do Arunaczal Pradeś jest twierdzenie Pekinu, że jest to obszar, który powinien się znajdować w granicach Chin. A Chiny nie życzą sobie obecności Dalajlamy na swym terytorium. Indyjska zwierzchność nad tym obszarem jest – według Pekinu – tymczasowa i jedynie efektem nieakceptowanego przez Chiny porozumienia z Shimli. Skoro zatem Arunaczal jest terytorium spornym, to Indie nie powinny pozwolić Dalajlamie na odwiedziny w tym rejonie – twierdzi Pekin. Skoro władze w New Delhi wsparły wizytę, to oznacza to, iż narażają na szwank kontakty z Chinami.
Chińskie protesty nie pozostały oczywiście bez indyjskiej odpowiedzi. Resort dyplomacji bardzo mocno podkreślił, że pobyt Dalajlamy w Arunaczal Pradeś, na terytorium należącym do Indii w sposób niepodlegający dyskusji, ma wyłącznie charakter religijny. Dlatego dopisywanie tej wizycie jakichkolwiek znaczeń politycznych jest zwyczajnie niepotrzebne i stanowi polityczne oraz propagandowe nadużycie. Podobne stanowisko reprezentowały indyjskie media, które chętnie cytowały słowa premiera stanu Arunaczal Pradeś, Pemy Khendu, iż Chiny nie mogą dyktować Indiom, kto może, a kto nie może odwiedzać Arunaczal, między innymi dlatego, iż stan ten nie graniczy z Chinami, tylko z Tybetem.
Z kolei sam Dalajlama już w trakcie odwiedzin w Arunaczal Pradeś podkreślił, iż przybył na ziemie tego stanu, odpowiadając na prośby buddyjskich wiernych, by prowadzić religijne nauczanie. Jednocześnie zaznaczył, że przedstawiciele władz chińskich mogliby posłuchać jego nauk wygłaszanych w Arunczal Pradeś i na miejscu przekonać się, iż nie nawołuje on do jakiejkolwiek antychińskiej rebelii. Dodał przy tym, że podczas swego ponad 50-letniego wychodźstwa i pobytu w Indiach, nigdy nie był przez władze z New Delhi wykorzystywany do osiągnięcia przez Indie celów politycznych.
Komentując chińskie protesty, nasuwa się jedno spostrzeżenie. Władze w Pekinie cały czas obawiają się rozwoju sytuacji w Tybecie, w którym znaczna część Tybetańczyków nie akceptuje chińskiej dominacji. Dlatego tak zawzięcie zwalczają wszelkie przejawy publicznej działalności Dalajlamy, który w opinii większości Tybetańczyków symbolizuje te religijno-kulturowe wartości, które są dla nich cenne, a których przetrwanie jest zagrożone przez sinoizację Dachu Świata.
*/ Ikona wpisu: XIV Dalajlama, fot. Yancho Sabev, Wikimedia Commons.