W ciągu sześciu lat wojny toczącej się w Syrii opinia publiczna zdążyła już zobojętnieć na rozgrywający się tam dzień w dzień dramat. Tym bardziej niespodziewana była decyzja Donalda Trumpa. W odwecie za użycie broni chemicznej w prowincji Idlib, o co Pentagon podejrzewa Asada, Amerykanie dokonali ataku rakietowego na syryjską bazę sił powietrznych Szajrat. Wydarzenie to wyznacza nowy etap nie tyle w konflikcie syryjskim, co w polityce międzynarodowej USA, i będzie miało poważny wpływ na zmianę dotychczasowych relacji na linii Moskwa–Waszyngton. Trump, odróżniając się od Obamy, tym jednym gestem zerwał bowiem z polityką multilateralną swojego poprzednika i postawił na politykę siły. Idea „czerwonej linii”, której nie wolno przekraczać, nabrała dzięki temu faktycznej mocy.

W tym świetle również samo hasło Trumpa z kampanii: „America First”, nabiera nowego znaczenia. Wcześniejsze izolacjonistyczne motywy ustąpiły miejsca zaangażowaniu USA w sprawy rozpoznane przez Waszyngton jako istotne z punktu widzenia zachowania mocarstwowości kraju. Zobaczymy, czy Trumpowi uda się osiągnąć ten cel. Sposób, w jaki się do tego zabrał, nie wróży dobrze powodzeniu całego tego przedsięwzięcia.

Polityka wewnętrzna

Z tej perspektywy atak na syryjską bazę należy odczytywać w szerszym kontekście. Przede wszystkim w wymiarze rozgrywki wewnątrzkrajowej. Na tym polu Trump pokazał, że różni się od Obamy. Ten drugi, choć podczas swojej prezydentury wyznaczał ostateczne „czerwone linie”, po przekroczeniu których Asad miał spotkać się z odpowiedzią zbrojną USA, to nie zrobił nic, gdy w 2013 r. doszło do o wiele straszniejszego w skutkach ataku chemicznego w Ghicie, w którym zginęło ok. 1300 osób. W świat poszła wtedy wiadomość, że Obama zaufał Putinowi, który obiecał, iż zmusi Asada do pozbycia się broni chemicznej. Jak widać, tak się nie stało, a wyznaczona wówczas „czerwona linia” stała się fikcją obnażającą słabość amerykańskiej polityki zagranicznej. Trump nie popełnił tego błędu. Mimo iż mówił wcześniej, że Syria nie jest bezpośrednim problem Ameryki, to po ostatnim ataku (nawet bez ostatecznego potwierdzenia, że Asad jest za niego odpowiedzialny, a także bez zgody ONZ) w zasadzie z dnia na dzień pokazał, gdzie znajduje się „czerwona linia”, której przekroczenie spotka się natychmiast ze zbrojną odpowiedzią. Tym samym dał do zrozumienia innym krajom przekraczającym normy prawa międzynarodowego, że ich działania mogą wywołać reakcję Waszyngtonu.

Zrobił to jednak w swoim stylu. Nie wiadomo więc, czy wyznaczona w ten sposób granica jest trwała i jakie działania mogą zostać uznane za jej przekroczenie. Odpowiedź Trumpa można bowiem wpisać raczej w emocjonalną reakcję zniecierpliwionego władcy niż w długoterminową i konsekwentną strategię, mającą na celu konsekwentne przestrzeganie reguł prawa międzynarodowego.

Związki z Rosją

Atak na Syrię to również skuteczna, jak na razie, próba uciszenia spekulacji o pojawiających się co rusz związkach Trumpa z Kremlem. Jednym ruchem odsunął na plan dalszy wzbierające coraz mocniej oskarżenia o bliskie i niejasne związki z Moskwą. Taki obrót spraw dla Putina, który żywił nadzieje związane z wyborem Trumpa, to z pewnością niemiła niespodzianka. Zamiast osoby, która odwdzięczy się za pomoc w zwycięskich wyborach, choćby przez złagodzenie sankcji, mamy do czynienia (w zależności od interpretacji) albo z politykiem nieprzewidywalnym, albo najbardziej wyrafinowanym graczem polityki międzynarodowej, który właśnie ograł Kreml. Zapewne żadna z tych wersji nie jest prawdziwa. Trump bowiem toczy „wojny” na wielu frontach, a jego działania są w wielu sprawach zaskakująco konsekwentne. Z drugiej strony nic na razie nie wskazuje na to, by to dzięki jakieś aktywnej polityce Trumpa Putin musiał wycofać się ze swoich międzynarodowych planów.

Nie wydaje się również, by atak na syryjską bazę stanowił preludium do większego militarnego zaangażowania w regionie i faktycznego rozwiązania trwającej tam wojny. Środki wojskowe, które zostały przez USA zaangażowane do ataku, były zbyt małe, sam atak punktowy i nie naruszający potencjału bojowego Asada. W zasadzie symboliczny. Wyraźnie zatem został on obliczony na inne cele niż usunięcie syryjskiego prezydenta z urzędu. Jednym z tych celów miało być, jak stwierdzili komentatorzy, poprawienie pozycji negocjacyjnej sekretarz stanu USA, Rexa Tillersona, przed spotkaniem z Ławrowem i Putinem w Moskiwie. Po przebiegu tej wizyty i jej efektach widać jednak, że to się nie udało. Żądania wysuwane przez Amerykanów w sprawie odsunięcia Asada od władzy są obecnie dla Kremla nie do zaakceptowania. Ameryka musiałaby zdecydować się na pełnowymiarową interwencję, a na to raczej się nie zanosi i Putin to widzi.

Sygnał dla Chin

Lecz atak na syryjską bazę miał zostać zauważony nie tylko w Moskwie. Jest on ostrzeżeniem wysłanym przywódcy Korei Północnej, by zaprzestał pracy nad programem atomowym i balistycznym. Sygnał ten – wzmocniony decyzją o wysłaniu lotniskowca w okolice Półwyspu Koreańskiego – jest w gruncie rzeczy skierowany do Chin, by okiełznały Kim Dzong Una. To one bowiem mają realny wpływ na sytuację w Korei, a także najwięcej do zyskania lub stracenia, gdyby doszło do amerykańskiego ataku na komunistyczną Koreę. Jest tak między innymi dlatego, że Trump połączył kwestie bezpieczeństwa światowego z kwestiami handlowymi i traktuje obie te sprawy jako część trwających negocjacji z Chinami.

Co prawda Korea to nie Syria. Liczba wojsk i zaawansowanego sprzętu jest tam nieporównywanie większa, a Kim bardziej nieprzewidywalny w swojej reakcji niż Asad. Atak USA mógłby więc realnie zdestabilizować region, narażając na wojnę nie tylko Koreę Południową, lecz także Japonię i same Chiny, którym nie byłoby to z pewnością nie na rękę. Wydaje się więc, że Trump może grać również i tą kartą w negocjacjach geoekonomicznych z Xi Jinpingiem. Propozycja w rodzaju wycofania się z eskalacji konfliktu w zamian za korzyści biznesowe dla USA jest w jego stylu.

Jeśli wszystkie powyższe aspekty amerykańskiego ataku na Syrię zostały trafnie odczytane, to odsłania się przed nami pewien sposób działania nowej administracji w polityce zagranicznej. Można go chyba określić mianem coraz bardziej konsekwentnego podążania w kierunku polityki mocarstwowej, w której to mniejsze kraje będę musiały poddać się większym, a mocarstwa będą toczyły ze sobą rozgrywkę o podział wpływów w świecie, korzystając w razie potrzeby z zastraszania lub ataków, aby osiągać swoje cele. Wykrystalizowuje się nam też coraz bardziej trójkąt światowego przywództwa: USA–Chiny–Rosja.

Ten w gruncie rzeczy częściowy powrót do starego sposobu uprawiania polityki międzynarodowej jest jednak bardzo niebezpieczny. Nie wiadomo bowiem, czy faktycznie zapewni on przewagę USA, a ryzyko, że przy okazji coś wymknie się spod kontroli, wzrasta nawet bardziej niż podczas zimniej wojny. Patrząc zatem na taktyczne posunięcia Trumpa w grze o światowe przywództwo, nie pozostaje nam chyba nic innego jak przygotować się na kolejne doniesienia podgrzewające atmosferę konfliktu i wstrząsy tym wywoływane.

*/ Ikona wpisu: PH2 Gabriel Wilson, Wikimedia Commons