Jakkolwiek kochamy sportową rywalizację, musimy otwarcie przyznać, że w kwestii równouprawnienia płci oraz zwalczania seksistowskich naleciałości, w sporcie nadal wiele jest do zrobienia.

Większość dyscyplin dość ślamazarnie i nieporadnie radzi sobie z problemem płciowej hierarchii. Zwycięstwa silnych i zdeterminowanych gwiazd kobiecego sportu ciągle przeplatają się z obrazami młodych dziewczyn dekorujących zalotnie – koniecznie w strugach lejącego się szampana – zwycięzców, na przykład kolarskich rajdów. 

A przecież mamy już Maję Włoszczowską. Justynę Kowalczyk. Mamy niesamowitą Anitę Włodarczyk. Agnieszkę Radwańską. I wiele innych. Każda jest tytanem pracy i żyjącym przykładem tego, że kobiety od dawna nie są już tylko sportową ciekawostką w przerwie pomiędzy zmaganiami mężczyzn. Wszystkie wyżej wymienione kobiety to twarze swoich dyscyplin, mistrzynie, które nam – fanom obojga płci – regularnie dostarczają powodów do dumy.

Co do kociaków u boku sportowych herosów – nie ma w tym oczywiście nic fundamentalnie złego. Z pewnością nikt nikogo do niczego nie zmusza, a wszechobecne uśmiechy są szczere. Tylko po co nam dziś celebracja w tak iście troglodyckiej formie?! W czasach kobiecych rekordów, globalizacji sportu i jego ikon młoda anonimowa dziewczyna uwieszona na ramieniu rajdowego herosa aż kłuje w oczy. 

I choć wszystkie sportowe dyscypliny, z historycznych i kulturowych powodów, musiały swego czasu uderzyć się w swoje męskie i seksistowskie piersi, to jednak wiele z nich przeszło swoistą ewolucję.

Tak było na przykład z tenisem. Wielu fanów tej dyscypliny, włączając w to mnie, uważa, że jest to najbardziej egalitarny sport świata. Pula nagród w turniejach tenisowych wynosi tyle samo dla obu płci. Tenis jednoczy miliony wokół jednostek – ikon sportu obu płci i o różnych korzeniach – a tym samym skutecznie zamyka drogę do jakichkolwiek nacjonalistycznych, grupowych i seksistowskich doznań. 

Ale nie zawsze było tak pięknie. Tenis też przeszedł metamorfozę.

„Gdybym tylko mogła urodzić się później”

Większość fanów tenisa na pytanie o pierwszego czarnoskórego zwycięzcę turnieju Wielkiego Szlema podaje Amerykanina Arthura Ashe’a. Ashe był genialny i przebojowy. Inteligentny, elokwentny i zaangażowany w kwestie praw człowieka, zwłaszcza pod koniec życia, gdy walczył o zdjęcie stygmatu z ludzi chorujących na AIDS (Ashe został zarażony AIDS w trakcie operacji w latach 80., zmarł w wyniku powikłań po zapaleniu płuc w 1993 r.). 

W 1968 r. Arthur Ashe sięgnął po trofeum US Open. Był to niesamowity wyczyn, tym bardziej, że w Ameryce rasizm miał się dobrze, co pokazało zwycięstwo Nixona w wyborach prezydenckich. Jego sukces nie cieszył wszystkich.

Jednak to nie Ashe był pierwszy. Wyprzedziła go o dobrą dekadę Althea Gibson – pierwsza czarna tenisistka, której w 1950 r. pozwolono wziąć udział w ówczesnym odpowiedniku dzisiejszego US Open. Gibson doceniało wielu białych atletów, w tym m.in. Alice Marble, najlepsza wówczas tenisistka, która opublikowała gorący list, głośno domagając się dopuszczenia Althei do mistrzostw. 

Raz przyjęta do grona najlepszych, Gibson nie oglądała się już za siebie – w 1956 r. zwyciężyła we French Open, zdobywając swój pierwszy Wielki Szlem. 1957 r. był już „rokiem Althei” – wygrała Wimbledon i jako pierwsza zdobywczyni tytułu otrzymała trofeum bezpośrednio z rąk królowej Elżbiety. Jak sama później stwierdziła, „przeszła długą drogę od zasiadania w wyznaczonej specjalnie dla czarnoskórych części autobusu do podania ręki królowej Anglii”. Kilka miesięcy później wygrała upragniony amerykański turniej – ten sam, do którego w przeszłości nie miała dostępu. W 1958 r. Althea obroniła oba tytuły i tym samym przypieczętowała pozycję najlepszej tenisistki świata. Stała się ikoną sukcesu, o którym marzyło wielu czarnych atletów, łamiąc nie tylko stereotypy rasowe, ale też płciowe. 

W tym samym roku, z powodu trudnej sytuacji finansowej, Gibson zakończyła karierę tenisistki. Jak powiedziała, „bycie królową tenisa jest piękne, ale koroną się nie najem”. Era profesjonalnego tenisa kobiet, z pulą nagród dla zwyciężczyni, miała przyjść dopiero za 15 lat. Tymczasem, mimo prestiżu, konto bankowe Gibson było puste. Przecierając kolejne szlaki, Althea podjęła się między innymi pracy komentatora sportowego i zaangażowała w kwestie rasowe i społeczne. W 1960 r. opublikowała wspomnienia pod znaczącym tytułem: „Zawsze chciałam być kimś”. 

Warto pamiętać, że od sukcesów Althei musiało minąć ponad 40 lat, zanim młodziutka Serena Williams wygrała swój pierwszy turniej wielkoszlemowy – US Open. Tym samym rozpoczęła się kariera tenisistki przez wielu uważanej za najlepszą w historii sportu. Wszystko to byłoby jednak niemożliwe, gdyby nie upór i osobowość Althei. Według sióstr Williams, osiągnięcia Gibson stworzyły podwaliny pod przyszłe sukcesy czarnoskórych tenisistów.

Osobiście, mam wrażenie, że Althea Gibson byłaby wyjątkowo szczęśliwa, wiedząc, że osiągnięcia sportowe Sereny przekuły się na jej sukces finansowy – w 2016 r. Williams była najlepiej zarabiającą kobietą w sporcie. Gdyby tylko Althei przyszło urodzić się kilka dekad później, tytuł ten należałby pewnie do niej. 

Warto czasem sięgnąć w historię sportu, żeby przypomnieć sobie, jak dramatycznej poprawie uległa sytuacja atletek. Czasem jednak warto też spojrzeć wstecz, żeby uświadomić sobie, jak jednocześnie niewiele się zmieniło. Różnica w płacach czy nielogiczna debata na temat braku zainteresowania kibiców sportem kobiet w sytuacji, gdy na jego promocję wydaje się ułamek kwoty pompowanej regularnie w sport męski to tylko niektóre z przeszkód na drodze do równouprawnienia. Niewiele się jednak zmieni, dopóki kobiety nie zaczną liczniej zasiadać w zarządach sportowych spółek, instytucji lub ministerstw. 

„Kociaki” też będą musiały się wreszcie zbuntować i puścić silne ramię, na którym wiszą. Panowie przyzwyczajeni do ich widoku jakoś dadzą sobie radę. 

*/ Fot: Flickr, Library and Archives Canada, e010967166