Zgodnie z zapowiedziami pani premier wybory odbędą się 8 czerwca, kiedy warunki wyjścia z Unii nie będą jeszcze znane nawet w zarysie, a spolaryzowana opinia publiczna wciąż niepewnie patrzeć będzie na przyszłość kraju. Na horyzoncie wciąż majaczy widmo kolejnego referendum niepodległościowego w Szkocji, a ponowne zwycięstwo Partii Konserwatywnej może jedynie nasilić tendencje separatystyczne. Theresa May, której doskwiera wątła większość parlamentarna i brak wyborczej legitymizacji (stanowisko objęła w wyniku wewnątrzpartyjnych walk po odejściu Davida Camerona), postawiła jednak wszystko na jedną kartę. Czy popełniła błąd?

Słabość rywali

W sondażach poparcie dla konserwatystów deklaruje ponad 40 proc. Brytyjczyków, niemal dwukrotnie więcej niż dla pozostającej od siedmiu lat w opozycji Partii Pracy. W ostatnich kilku głosowaniach uzupełniających do parlamentu torysi także wypadli lepiej niż labourzyści.

Partia Pracy jest dziś w najpoważniejszym od lat kryzysie. Z jednej strony, po wyborze Jeremy’ego Corbyna na przewodniczącego, członkostwo w partii wzrosło w rekordowo szybkim tempie – dziś Labour ma więcej członków niż inne największe partie razem wzięte. Z drugiej strony, radykalnie lewicowy Corbyn do tej pory nie potrafił przekonać do siebie ani znakomitej części partyjnej elity (wybrany został głosami partyjnych „dołów”), ani tym bardziej umiarkowanych wyborców.

Partii z pewnością zaszkodził też niejednoznaczny stosunek nowego lidera do samego Brexitu. O ile wielu byłych polityków Labour – na czele z Tonym Blairem i Gordonem Brownem – zachęcało Brytyjczyków do pozostania w Unii, sam Corbyn przez większość kampanii kluczył, a kiedy wreszcie opowiedział się przeciw opuszczeniu UE, zrobił to tak, by przypadkiem nikogo nie przekonać. Wydaje się, że pod jego przewodnictwem Partia Pracy skazana jest na trwanie w opozycji, a zbliżająca się kampania, zamiast ją wzmocnić, ponownie ujawni targające tym ugrupowaniem konflikty. Już dziś warto zapytać, czy pewnej roli w tej batalii nie zechce odegrać Tony Blair.
Słabość Partii Pracy mogą też wykorzystać Liberalni Demokraci, którzy po druzgocącej klęsce w wyborach 2015 r. powoli odzyskują sympatię części wyborców jako partia zdecydowanie proeuropejska. W skali kraju wciąż jest to jednak niewiele ponad 10 proc. poparcia, co daje niewielką szansę na spektakularny sukces. Tym bardziej, że w oczach części elektoratu liberałowie wciąż noszą piętno wynikające z wejścia w koalicję z torysami w poprzednim parlamencie.

Dlaczego teraz?

Wszystkie te czynniki były jednak znane już od dawna, a mimo to premier konsekwentnie powtarzała, że przyspieszonych wyborów nie będzie. Co się zmieniło? May, która w krótkim czasie zdobyła poparcie własnego ugrupowania, wciąż boryka się z rozmaitymi frakcjami. Ostatnio pomyślnie sprzeciwiły się one reformom Narodowego Systemu Ubezpieczeń Zdrowotnych. Ta kompromitująca dla jej przywództwa porażka mogła być jednym z czynników, które wpłynęły na decyzję pani premier. Wyborczy sukces zmieniłby układ sił wśród torysów i pozwoliłby jej na nowo „ułożyć” swój gabinet.

Ponadto, ewentualne zwycięstwo może dać May silniejszy mandat do rozmów z Unią Europejską. Odsunęłoby również perspektywę wyborów, które miały się odbyć zaledwie rok po zakończeniu negocjacji. W takim wypadku kolejna kampania wyborcza przypadłaby na czas, gdy konserwatyści będą borykali się z pierwszą falą bezpośrednich skutków opuszczenia Unii, w tym zapewne trudniejszym dostępem do wspólnego rynku.
Jak powiedziała May w swoim dramatycznie krótkim przemówieniu przez drzwiami 10 Downing Street: „Każdy głos na konserwatystów wzmocni pozycję Wielkiej Brytanii w negocjacjach”. Tymi słowami rozpoczęła się kampania wyborcza, której wynik może jednak zniweczyć wszystkie kalkulacje szefowej rządu.

Co może pójść nie tak?

Chociaż od referendum minął już prawie rok, a partia rządząca uznaje jego wynik za wiążący, społeczeństwo nadal jest głęboko podzielone co do przyszłości Zjednoczonego Królestwa. Według najnowszych badań opinii publicznej, 45 proc. obywateli uważa, że wyjście z Unii jest dobrym rozwiązaniem, podczas gdy aż 43 proc. uważa tę decyzję za błędną. Dziś jednak ta potężna grupa społeczna nie ma mocnej reprezentacji politycznej.

A mimo to decyzja May jest ruchem bardzo ryzykownym. Po pierwsze, opozycja, by popsuć plany pani premier, nie musi wcale wygrać. Wystarczy, że uzyska wynik znacznie lepszy niż dziś wskazują sondaże i tym samym doprowadzi do powstania „zawieszonego parlamentu”, w którym żadna partia nie zdobędzie większości. Po drugie, polityczne wydarzenia ostatnich miesięcy w kilku europejskich krajach pokazały, jak niepewne jest dziś poparcie elektoratu.

Ostatnim znakomitym tego dowodem jest kampania przed wyborami prezydenckimi we Francji, gdzie faworyci zmieniają się niemal z tygodnia na tydzień. Jeśli wydarzenia w Wielkiej Brytanii pójdą tym samym torem, największym wygranym wyborów 8 czerwca może być ktoś, na kogo dzisiaj nikt jeszcze nie zwraca uwagi.
Premier May powinna zdawać sobie z tego sprawę jak nikt inny. Na dwa miesiące przed referendum w sprawie Brexitu, a nawet po samym głosowaniu, jej także nikt nie dawał szans na fotel premiera.

*/ Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Tom Evans, Crown Copyright; Źródło: Flickr.com [CC BY-NC-ND 2.0]