Fakt, że powracamy do korzeni i na nowo definiujemy, czym jest feminizm, oznacza, że w szeregi wstępują nowi ludzie. Różnorodność pochodzenia, poglądów oraz osobowości wymusza refleksję. W każdym ruchu społeczno-politycznym musi toczyć się dyskusja o tym, co ma stanowić jego trzon. Kiedyś problem nierówności kobiet i mężczyzn był mniej widoczny – odpowiedzią ówczesnych feministek na twardy system patriarchalny musiały być radykalne metody wymagające ogromnej osobistej odwagi. Dziś jest o niebo lepiej, choć do pełnego równouprawnienia nadal nam daleko. Kluczem do sukcesu musi więc być współpraca na miarę nowej rzeczywistości, tak by rewolucja nie pożarła własnych dzieci.
Problem – naświetlony zresztą niedawno przez niefortunną wypowiedź Angeli Merkel w trakcie szczytu kobiet w Berlinie, kiedy odmówiła uznania się za feministkę – polega na tym, że jakkolwiek można się sprzeczać w kwestii metod, to już sama przynależność do szeroko pojętego ruchu feministycznego nie powinna stanowić dylematu. Definicja feminizmu jest bowiem wyjątkowo prosta – każdy, kto wierzy w społeczną, polityczną oraz ekonomiczną równość obu płci, jest feministką lub feministą. Jako że czynniki te są od siebie wzajemnie zależne, nie ma miejsca na wybiórczość. Nie można oczekiwać równouprawnienia w kwestiach politycznych bez jednoczesnej równości społecznej; podobnie jak nie można skupiać się na kwestiach społecznych bez jednoczesnego podkreślania istoty równości płac oraz tych samych perspektyw zawodowych.
Strach przed tzw. łatką feministki jest swoistą hipokryzją. Nie można korzystać z osiągnięć feminizmu, jednocześnie się od niego w mniejszym lub większym stopniu odcinając. Prawo do decydowania o własnym losie, prawa wyborcze, równość płac i ogólnie pojmowana wolność kobiety jako jednostki to tylko niektóre z postulatów, o które walczyły i nadal walczą feministki.
Sugeruję więc, by jeszcze raz zadać sobie pytanie: Czy jestem feministką? Jeśli nadal masz wątpliwości, obawiam się, że po prostu nie wierzysz w równouprawnienie kobiet i mężczyzn. I masz do tego pełne prawo. O to też w twoim imieniu walczyły feministki – o wolność poglądów społecznych i politycznych. Ważne jest tylko to, abyś swojej wiary w niższość kobiet wobec mężczyzn nie próbowała narzucić innym. Wolności nie można bowiem relatywizować. Twoja wolność wyboru (w kwestii płac, zatrudnienia czy dostępu do aborcji oraz badań prenatalnych) nie może w jakikolwiek sposób odbierać prawa do wolności wyboru innej kobiecie, nawet jeśli jej poglądy są skrajnie odmienne od twoich.
Definicja feminizmu jest wyjątkowo prosta – każdy, kto wierzy w społeczną, polityczną oraz ekonomiczną równość obu płci, jest feministką lub feministą. | Kasia Czernik
Teraz, kiedy już udało nam się rozwiązać dylemat przynależności do ruchu feministycznego, wszyscy ci, którzy na pytanie odpowiedzieli: „tak”, mogą rozpocząć spór, nawet zażarty, o to, co dalej? Jakie postulaty wysunąć na pierwszą linię? Czy chcemy ewolucji, czy rewolucji? A może jednego i drugiego, w zależności od sytuacji? Jakimi metodami walczyć? Czy warto w dzisiejszych czasach jeszcze biegać półnago, by zwrócić uwagę opinii publicznej na konkretne problemy, czy może jednak tworzyć społeczne struktury, dzięki którym wypromujemy nasze liderki na stanowiska polityczne? A może jedno i drugie? Czy obie opcje muszą się wykluczać? Każda z nas ma inną osobowość. Nie wszystkie chcemy bądź potrafimy głośno krzyczeć. Są wśród nas przecież fantastyczne organizatorki, zarówno na szczeblu lokalnym, jak i krajowym, aktywistki, artystki, specjalistki gotowe służyć wiedzą i wsparciem. Chodzi o to, by żadna z nas nie odbierała prawa drugiej do walki na swój sposób.
Wracając do kwestii wypowiedzi Angeli Merkel, zaryzykuję stwierdzenie, że niektóre środowiska feministyczne jednak zbyt pochopnie skrytykowały słowa kanclerz Niemiec. Czyny są tak samo ważne jak słowa. Nie wierzę, że Merkel osiągnęła swoją polityczną pozycję, jednocześnie uważając się za jednostkę drugorzędną. Kobiety jej pokolenia często intuicyjnie dążą do celu, który pokrywa się z przynajmniej niektórymi żądaniami feministek. Brak sztandaru w dłoni nie musi oznaczać niezgody co do głównych założeń. Odpowiedź Merkel była najpewniej spowodowana niechęcią do bycia utożsamianą z takimi formami protestów, które nie odpowiadają jej osobowości. I ma do tego pełne prawo. Czas najwyższy powiedzieć głośno i wyraźnie, że feminizm to nie tylko półnagie marsze. Owszem, są one ważnym elementem ogólnej walki, ale nie muszą stanowić wspólnego mianownika dla wszystkich feministek. Dlatego właśnie niezmiernie ważna jest wewnętrzna dyskusja co do definicji feminizmu, tak by każda z nas mogła się w niej przejrzeć i zobaczyć część siebie. Zresztą sama Merkel, w reakcji na słowa królowej Holandii o tym, że kobiety powinny mieć wolność wyboru i te same możliwości, co mężczyźni, dodała: „Jeśli to oznacza feminizm, to jestem feministką”.
O wiele bardziej, szczerze mówiąc, od ostatecznie rozwianych wątpliwości kanclerz Niemiec, przeraziła mnie łatwość, z jaką o swoim feminizmie mówiła uczestnicząca w tym samym panelu dyskusyjnym Ivanka Trump. Kobieta, która cynicznie relatywizuje skrajnie seksistowskie zachowania swojego ojca, również wobec niej samej, i ze stoickim spokojem próbuje nam wmówić, że Donald Trump to strażnik praw kobiet, powinna dokonać głębokiego rachunku sumienia.