Istnieje już kilka tekstów mówiących o tym, że Maciej Sieńczyk pod osłoną parodii literackiego języka klasycznej dziewiętnastowiecznej prozy niemieckich romantyków tak naprawdę serwuje nam okrucieństwo i nihilizm – i trudno się z nimi nie zgodzić. Na potwierdzenie tej tezy do księgarń spłynął kolejny wyrób (jak pisać o nim inaczej, gdy nic już nie ma wartości!) autorstwa multiutalentowanego autora: „Wśród przyjaciół” – powieść składająca się z kompilacji tekstów publikowanych wcześniej w „Lampie” i dwutygodniku.com. W blurbie jako przykład formalnego podobieństwa pojawia się „Dekameron” Boccaccia – w książce Sieńczyka goście również słuchają i mówią, opowieści się przenikają, gospodarz zaś zachęca wszystkich do dzielenia się nimi jak chlebem. Większość z nich – jak wiemy z licznych wywiadów z autorem, publikowanych na okoliczność wydania książki – traktuje o manii zbieractwa, opuszczonych mieszkaniach, skarbach ze śmietników, katalogu dziwactw i towarzyszącemu temu wszystkiemu zapaszkowi śmierci, w książce nazwanym wprost „trupim jadem”.
I choć przyjemnie byłoby teraz pójść w tę bombastyczność prozy Sieńczyka, wyliczając, jakie to manie są przytaczane przez opowiadaczy (ich obiektami stają się stare plakaty BHP, pisma religijne itd.), to dużo ciekawsze po-tym-co-już-wiemy o jego tekstach wydaje się pytanie, skąd bierze się w nas takie okrucieństwo? I to nie w sensie osobistym, ale społecznym. Słowem, co-w-nas pozwala Sieńczykowi na takie pisanie i popularność? Kiedyś, opisując jego sylwetkę, bawiłem się myślą, że dla Sieńczyka ta osobista próba obnażenia się oznacza wybicie się na wolność — zniszczenie każdej formy poprzez jej parodię. Ale wolność do czego? Do jakiej nowej formy wybija się Sieńczyk, która i dla czytelnika byłaby ciekawą propozycją? Udzielanie odpowiedzi na tak zadane pytanie trzeba rozpocząć od krążenia dookoła. Bardzo dookoła.
Zacznijmy więc od takiego bon motu: literatura jako taka ma budzić i podtrzymywać wrażliwość. Przyglądając się zestawowi współczesnych lektur, zaczerpniętemu od znajomych z Facebooka czy Goodreads, można odnieść wrażenie, że literatura zmieniła się dziś w indeks katastrof gospodarczych, ekologicznych, a przede wszystkim wojen. Stały się one najlepszą pożywką dla wrażliwości twórców literatury pięknej, reportażowej oraz historyków – i oczywiście czytelników, próbujących pobudzać swoją wrażliwość w kulturalny i uładzony sposób, bez – jak proponowała Masłowska – obcinania sobie ręki, żeby w ogóle coś poczuć. Poniekąd najlepszym przykładem jest tu Swietłana Aleksijewicz, akuszerka bólu całego upadłego imperium.
Tymczasem sam pamiętam czyjąś obserwację dotyczącą amerykańskiej kultury – amerykańskiej, czyli już en masse naszej – że gdy w Stanach Zjednoczonych pisze się o opuszczonym domu, to w przeciwieństwie do staromodnej Europy, w której na pewno zaraz będzie mowa o wojnie, deportacjach i komorach gazowych, tam znajdziemy tylko wzmiankę o migracji w głąb kontynentu, opuszczeniu, ewentualnie samotnej śmierci. Pusta chałupa, czyli jałowa nuda.
Jak w takim świecie obudzić w sobie wrażliwość? Brak wojen to poniekąd brak rzeczywistości, o którą tak zabiegamy w lekturach. Marzymy, aby coś jednak w końcu do nas przyszło i jak zaczarowaną różdżką zdjęło z nas czar nieistotności, każąc walczyć o spawy podstawowe – o życie. „Janek, kiedy się to wszystko skończy?”, pytam z rezygnacją przyjaciela. „Nie wiem. Kiedy wejdą Ruscy”, obnaża tamten najbardziej skryte „pragnienie pokoju”. Nuda tak przeżywanego świata każe pomyśleć o tezach Baudrillarda czy eksperymentach postmodernizmu, próbującego inaczej, od flanki, poradzić sobie z nierzeczywistością świata bez wojen.
W tym sensie Maciej Sieńczyk, pomijając jego osobowe, choć równie ciekawe predyspozycje do tworzenia takiej a nie innej literatury, jest europejskim postmodernistą, który próbuje odnaleźć się w nowym świecie, gdzie ludzie nie są zabijani, ale zostawiani sami sobie, gdzie nie są wypędzani, ale po śmierci wsiąkają samotnie w materace, gdzie mieszkania po ich odejściu czekają na ekipy sprzątające, a nie na bliskich. Te wszystkie umierające w odosobnieniu „babuszki” i „dziadunie” to zaledwie woal, przez który przeziera nowy okrutny świat. Okrutny, a nawet zabawny! Jak w dobrej literaturze – jest w tym dużo więcej niż tezy socjologów i uproszczenia dużych liczb. Jest lokalny koloryt i specyfika. „Detektyw” i „Goniec Aferalny”, druki ulotne szaleńców religijnych i każde możliwe dziwactwo samotnego człowieka. À rebours przywołanie dziwności i okrucieństw życia w wymiarze podstawowym.
Zapewne dlatego tak dobrze się to czyta. Nie tylko przez echo klasycznej powieści-wyznania, której rytm bije w zdaniach Sieńczyka, ale przez wyczuwalne, osobiste już próby radzenia sobie z nowym światem. Jeśli te wojenne lektury można by uznać za, powiedzmy, postmodernistyczne (piszę „powiedzmy”, bo jednak, jeśli czytamy te wojenne reportaże, to ze świadomością, że tu nie chodzi o poznanie, tylko o dreszczyk i horror), to Sieńczyk i jego metoda, by „opowiadać dalej” – jak brzmi tytuł jednej z powieści-manifestów postmodernizmu – podaje nam swoim pisaniem lek nowej generacji, odtrutkę na nudę w wydaniu środkowoeuropejskim o wiele bardziej adekwatną niż poprzednie. Już nie – getta, palenie zwłok, skrwawione ziemie, ale – zabawa, czyli grzebanie w śmietnikach, najdziwniejsze manie i opuszczone mieszkania. To jest teraz życie! Na lekko, bo do wojny daleko.
Na koniec zostaje pytanie o następną książkę czy album Sieńczyka. Zapytany kiedyś, powiedział, że ma ambicję stworzyć ich jeszcze kilka. Albumy są świetne same w sobie i każdy kolejny będzie dobry. Następna powieść o tym samym, a więc o trupich jadach i plakatach BHP, byłaby już niezamierzoną emanacją śmiertelnej nudy. Jadem trupim, który stracił już swoje lecznicze właściwości, o ile je miał.
Ach, specjalnie nie napisałem nic o ilustracjach autora, które uświetniają książkę. Ich geometryczne kadry, puste formy projektów graficznych z lat 60. z powiększeniami detali umieszczonymi w kołach obok właściwych rysunków oraz przekrojami domów pokazują – jeśli ktoś w tej całej zabawie ich nie dostrzegł – chłód i okrucieństwo, o które tu chodzi. Ale są też dużo mniej ciekawe, niż te, które znajdują się w albumach. Tamte ilustracje poprzez lekkość i groteskę dawały jeszcze pocieszenie, że to wszystko nie jest na serio. Jest, jak najbardziej. W stylu buffo.
Książka:
Maciej Sieńczyk, „Wśród przyjaciół”, wyd. Czarne, Wołowiec 2016.