Nie ma się co dziwić, że PO pod wodzą Grzegorza Schetyny dryfuje dziś w stronę Prawa i Sprawiedliwości. Przez wiele miesięcy chwalono ją głównie za to, że chce być „opozycją totalną” wobec PiS-u. Osobom, które na przekór tej tendencji starały się wykazać, jak wiele do życzenia pozostawia nie tylko obecna, ale i poprzednia partia rządząca, przyklejano łatki „symetrystów”. Zarzucano im „brak realizmu” albo i gorzej, że są „pożytecznymi idiotami”, którym rządy PiS-u są w gruncie rzeczy na rękę. Wszystko to zgodnie z założeniem, że lepszy jest nawet pozbawiony podstaw atak na PiS niż żądanie podniesienia poziomu polskiej opozycji partyjnej. W taki sposób pod hasłami realizmu politycznego znalazła schronienie bylejakość.
Tymczasem zanim jeszcze wybuchła w Polsce debata o niejasnych wypowiedziach Grzegorza Schetyny na temat nowego programu PO, w tym kwestii uchodźców, w „Kulturze Liberalnej” ukazał się tekst oksfordzkiego profesora Radosława Zubka o głosowaniach w trakcie VIII kadencji Sejmu. Teza o „totalności” opozycyjności PO jest może retorycznie nośna, nie znajduje jednak odzwierciedlenia w tym, w jaki sposób ta partia głosuje, napisał [„Od 2015 r., na 278 ostatecznych głosowań w III czytaniu jej posłowie byli «za» 159 razy, a w 16 przypadkach wstrzymali się od głosu. Zatem w odniesieniu do ponad 60 proc. ustaw przyjętych w obecnej kadencji Platforma zajęła stanowisko pozytywne lub neutralne”.
Jaki wizerunek PO wyłania się ze zgłaszanych ostatnio przez tę partię postulatów? Otrzymujemy obraz ludzi zamkniętych w swoim własnym kręgu i łasych na drobne cukierki. W ostatnich tygodniach Grzegorz Schetyna zastosował na temat uchodźców retorykę na tyle niejasną, aby wszyscy bezbłędnie zrozumieli, że nikt ich nad Wisłą nie chce. PO jest dziś za rozwinięciem programu 500+, choć pierwotnie przedstawiała szczegółowe wyliczenia, zgodnie z którymi nie mamy nań w budżecie pieniędzy. Pragnie utrzymać obniżony przez PiS wiek emerytalny, choć wcześniej go podwyższyła. W Warszawie ogłasza, że zamierza dawać dodatek, tzw. 400+, dla rodziców dzieci, które nie dostały się do żłobków publicznych, zapominając chyba, że sama trzy lata temu uruchomiła sieć publicznych „punktów opieki dziennej”, wiarygodnych i niezwykle tanich. To je raczej należałoby wzmacniać i rozwijać, środki przeznaczając na to, aby ich wykwalifikowany personel pracował na umowach o pracę, o których obecnie może tylko pomarzyć.
Nie trzeba bardzo głębokiej analizy, aby zorientować się, że dzisiejsza linia PO jest całkowicie reaktywna wobec polityki PiS-u. To polityka czysto sondażowa, niebiorąca pod uwagę tego, że sondaże, jak każde badanie opinii publicznej, mają także swoje ograniczenia. To również porzucenie kojarzonego niegdyś z PO reformatorskiego i otwartego myślenia. To oferowanie byle czego i objaw braku szacunku dla wyborców, którzy nigdy nie głosowali na PiS i pragnęliby dysponować rzeczywistą alternatywą, prawdziwym projektem Polski.
Trzy ślepe tory myślenia dzisiejszej opozycji
W ostatnich latach krytykę liberalnej demokracji oddano w ręce osób myślących w kategoriach skrajności, czy to z prawej, czy z lewej strony. W konsekwencji, zamiast myśleć o tym, jak w praktyce ma wyglądać Polska w przyszłości, partie opozycyjne dają do zrozumienia, że powrót do status quo sprzed października 2015 r. jest szczytem marzeń przeciętnego Polaka. Widać tutaj pierwszy z trzech ślepych torów myślenia o współczesnej demokracji. Myślenie to zakłada, że liberalna demokracja jest formą rządów, która nie wymaga reformy.
Jest to przekonanie wyjątkowo wątpliwe. Wybitny socjolog z Uniwersytetu Warwick, Colin Crouch, przekonuje, że demokracja radzi sobie najlepiej, gdy możliwie jak najszersza grupa ludzi ma możliwie największe możliwości, aby wpływać na politykę. To bardzo ambitne założenie – a jednak może służyć za wyznacznik kierunku, w którym powinniśmy iść, jeśli naprawdę życzymy sobie pełnej energii zaangażowanej politycznie wspólnoty obywateli.
Tymczasem jednak, wskazuje Crouch, rzeczywistość wygląda inaczej. Liberalna demokracja, zainstalowana w Europie Zachodniej po 1945 r., a w Europie Środkowo-Wschodniej po 1989 r., to forma ustrojowa odbiegająca od powyżej zarysowanego normatywnego ideału. Długotrwałe odsunięcie obywateli od wpływu na sferę publiczną, poczucie niezainteresowania ze strony polityków, oderwania klasy politycznej od codzienności, powoduje uczucia nudy, gniewu i rozczarowania. Te uczucia mogą mieć różną przyczynę u przykładowego wyborcy PiS-u, Kukiz’15 i Nowoczesnej, a jednak jest znaczące, że wszystkie te siły polityczne szły do ostatnich wyborów z hasłami zmiany i, jak to wówczas określano, „wkurzenia”.
Zgodnie z drugim ślepym torem myślenia obywatele są niedojrzali i dziecinni. Dość przytoczyć niejednoznaczne słowa dziennikarza CNN Fareeda Zakarii, który w 2003 r. stwierdził, że odnowa polityki jest potrzebna, ponieważ „tym, czego dziś potrzebujemy, jest nie więcej demokracji, ale mniej” [sic!]. Lecz przecież obywatele nie są dwulatkami, które w reakcji na nieodpowiadającą im sytuację wpadają w histerię. Ich gniewu nie uśmierzą ani wyborcze cukierki, ani cierpliwe czekanie „aż się wykrzyczą”, ani nawet przekonywanie ich, że choć odczuwają potrzebę zmiany na lepsze, wszelka zmiana jest dla nich zła. Karcenie ich, mówienie im, że nie mają pojęcia o stawce, jaka jest w grze, że są naiwni, albo co gorsza, że są faszystami i prostakami, czyli de facto ignorowanie ich namiętności, kończy się – widzieliśmy to już w szeregu krajów – masowym głosowaniem na populistycznych liderów (Trump w USA), na pseudodemokratyczne zagrania (Brexit) i populistyczne partie (PiS).
Trzeci ślepy tor myślenia polega na założeniu, że skoro należy liczyć się z namiętnościami obywateli, to wystarczy skopiować język czy program populistów, aby przeciągnąć ich na swoją stronę. To właśnie czyni dziś Platforma Obywatelska na czele z Grzegorzem Schetyną. Nie jest to jednak jedyna droga.
W poszukiwaniu Polski demokratycznej
Można mieć poważne wątpliwości, czy PO może dziś zaskoczyć Polaków czymkolwiek innym niż obecna strategia radykalnej labilności. Gdyby jakimś sposobem politycy Platformy zdobyli się na próbę zaproponowania projektu przyszłości Polski, może warto byłoby schować na chwilę sondażowe słupki. Zorganizować partyjną konwencję godną swojej nazwy, zamiast li tylko przygotowywać obrazki lubiane przez telewizyjne kamery. Autorzy odważnego programu nie mogą bać się tąpnięcia w sondażach, bo wartości nie broni się dla słupków, tylko z myślą o przyszłych pokoleniach.
Weźmy choćby sprawę uchodźców. PO wyraźnie daje do zrozumienia, że nie chce o nich słyszeć. Joanna Kluzik-Rostkowska twierdzi, że powinniśmy przyjmować uchodźców, a nie migrantów ekonomicznych. Tak jakby nie rozumiała, że w dzisiejszym świecie granica między tymi dwoma rodzajami przybyszów jest mocno zamazana. Zawsze zatem można odmówić komuś wstępu, twierdząc, że przyjechał w celach zarobkowych. Tomasz Siemoniak wprost stwierdza, że PO pozostawiła PiS-owi dobry mechanizm, bo żaden uchodźca do Polski nie przyjechał. Grzegorz Schetyna przyznaje, że jest gotów przyjmować uchodźców, ale tylko jeśli będzie tego chciała Unia Europejska.
Uchodźcy jawią się w tych wypowiedziach jako źródło problemów, zaś Unia Europejska, jako źródło opresji. Warto zwrócić uwagę na to, że dyskusja: „przyjmiemy uchodźców, czy też nie”, jest nie na temat. Rozmawiamy o kilku tysiącach przybyszów z Syrii, podczas gdy nad Wisłą pracują na czarno tysiące Ukraińców, a wielu mieszkających tu Wietnamczyków nawet nie mówi po polsku. Pytanie zatem brzmi, na jakich zasadach, w jakim czasie, za jakie pieniądze chcemy integrować i asymilować przybyszów, których tak czy inaczej będzie w naszym kraju coraz więcej.
To jednak nie wszystko. Polska w ciągu ostatnich trzech dekad z kraju tradycyjnie emigracyjnego stała się krajem imigracyjnym. To wielka zmiana, która może budzić wiele obaw i trzeba je rozumieć. Jednak te momenty w naszej historii, z których jesteśmy najbardziej dumni, to momenty otwartości i tolerancji międzyreligijnej, a nie Jedwabne. Otwórzmy podręczniki historii raz jeszcze i zobaczmy, że przykłady tak pojętej dumy można znaleźć zarówno w I, jak i w II Rzeczpospolitej.
I na koniec: nie warto używać Unii Europejskiej jako straszaka na osoby niechętne uchodźcom. Choć wypowiadane często w najlepszej wierze – stwierdzenia o „decyzjach Brukseli” i konieczności postępowania zgodnie z „europejskimi wartościami” przynoszą więcej znudzenia i zniecierpliwienia niż pożytku. Jesteśmy tak samo Europejczykami jak reszta kontynentu i jeśli jakakolwiek europejska etyka ma być u nas obecna, my Polacy musimy ją współtworzyć i odnawiać – wraz z innymi.